Artykuł
Historie, których nie było
Sztuka gdybania jest człowiekowi niezbędna do życia. Gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby nasi protoplaści, zamiast zrazić się do ognia raz na zawsze po pierwszym oparzeniu, nie zastanowili się: „a gdybym tak w tamtej sytuacji użył patyka?”. Tworzymy więc równoległe wszechświaty, w których jesteśmy piękni, zdolni i bogaci, świat nas uwielbia, a momenty śmieszności się nie zdarzają. Nie wierzcie, gdy mówią wam, że nie ma co gdybać. To bzdura! Trzeba zawsze mieć alternatywną wersję swojego losu na podorędziu – to kwestia higieny psychicznej.
Niektórzy z nas gdybaniem zajmują się zawodowo: Gertrude Stein, Philip Roth, Philip K. Dick, Ziemowit Szczerek, Dariusz Spychalski, Timur Vermes… Pisarze muszą jednak wybić się ponad ograniczenia własnej wyobraźni i snuć gdybania ogólnoludzkie. Wystarczy zmienić mały szczegół w historii, by wszystko potoczyło się inaczej. Wyobraźmy sobie na przykład, że Jan Kochanowski w czasie jednej ze swoich podróży do Włoch spada z konia i umiera, przed napisaniem trenów, przed wydaniem pieśni, przed stworzeniem fraszek. Jak wtedy wyglądałaby historia naszej literatury?
Gdyby babcia miała wąsy…
Zacznijmy więc od maczania palców w cudzych biografiach. Tego zadania podjęła się Gertruda Stein w zbiorze esejów „Four in America”. Autorka ułożyła zmyślone życiorysy czterech sławnych Amerykanów: Henry’ego Jamesa, George’a Washingtona, Wilbura Wrigtha i Ulyssesa Granta. Ten ostatni, generał armii Unii podczas wojny secesyjnej i późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych, w wyobraźni Stein występuje w roli przywódcy religijnego. Wilbur Wrigth, pionier awiacji, podszywa się tu pod malarza. Dalej robi się tylko ciekawiej, bowiem Henry James zostaje generałem, a George Washington pisarzem.
Stein nie wyssała tych historii z palca. Fikcyjne biografie powstały na bazie wspomnień i pamiętników głównych bohaterów. To ich własne gdybania przetarły szlak. Kto wie, czy eseje Stein nie są biografią prawdziwszą od tej, którą znajdziemy w encyklopedii?
Sny o wojnie
O żadnym wydarzeniu w historii nie snuje się tylu domysłów, co o drugiej wojnie światowej. Czy dałoby się jej uniknąć? Czy można było wcześniej ją zakończyć? Co by się stało, gdyby Hitler zginął w zamachu albo Beck – jak u Zychowicza – sprzymierzył się z Ribbentropem? Same znaki zapytania. I właśnie w te szpary wciska się literatura.
Amerykańscy pisarze chyba lubią zastanawiać się: a co by się stało, gdyby coś poszło nie tak? Słynny „Vaterland” Roberta Harrisa opowiada o świecie, w którym Rzesza wygrała. Mamy lata 60.: całe Niemcy świętują rocznicę urodzin Hitlera, prezydent Kennedy przyjeżdża z wizytą dyplomatyczną, a tymczasem oficer SS Xavier March próbuje rozwiązać zagadkę kryminalną, która doprowadzi go do odkrycia strasznej prawdy o II wojnie światowej. Założenie o tyle ryzykowane z perspektywy autora kryminałów, że czytelnik od samego początku zna rozwiązanie.
Dużo ciekawsza jest historia alternatywna w wydaniu Philipa Rotha. W „Spisku przeciwko Ameryce” autor postanowił sprawdzić, co stałoby się, gdyby Frank Delano Roosevelt nie wygrał wyborów w 1940 roku. Fotel prezydenta zajmuje Charles Lindbergh, legendarny pilot, znany również ze swoich nazistowskich sympatii. Rotha nie interesują konkretne rozwiązania historyczne. Bada raczej cienką granicę, jaka dzieli demokrację od tyranii, bohaterów od potworów.
Z pewnością najbardziej szalony ze zmyślonych czarnych scenariuszy zarysował Philip K. Dick. Za „Człowieka z wysokiego zamku” otrzymał Nagrodę Hugo – całkowicie zasłużenie. To alternatywna historia świata, w której część Stanów znajduje się pod okupacją niemiecko-japońską, a Rzesza panoszy się w całej Europie i Afryce. Jakby tego było mało wewnątrz tej literackiej fikcji osadzona została kolejna fantazja ‒ książka „Utyje szarańcza”, objęta cenzurą alternatywna historia zmyślonego świata. Zakazana powieść traktuje o przegranej Rzeszy w wielkiej wojnie. Nie jest to jednak znana nam z podręczników wersja tego konfliktu. Dla Dicka każda możliwa historia jest fikcją.
Polscy pisarze nie śnią koszmarów o zwycięstwie Hitlera. W naszej części Europy sprawa jest jasna – gorzej już raczej być nie mogło. My zamiast koszmarów zdecydowanie wolimy śnić o potędze. Nieco ironicznie te marzenia rozwija przed nami Ziemowit Szczerek. „Rzeczpospolita zwycięska” to rodzaj fikcyjnej książki historycznej – studium z utopijnych pragnień narodu. Zaczyna się od prawdziwego punktu zapalnego. Anglicy i Francuzi zamiast bezradnie patrzeć na wyczyny Hitlera w Polsce, przystępują do ofensywy. Już nie będziemy mieli im czego wypominać. Zgodnie z najwyższym historycznym prawdopodobieństwem w trójkę miażdżymy nazistów. Reszta jest już ulepiona z naszych mocarstwowych marzeń. Polska jest ogromna, Polska w końcu zakłada Międzymorze i staje na jego czele, Polska produkuje świetne samochody, Polska ma kolonie, Polska jest nielubianym najeźdźcą…
Oczywiście do drugiej wojny światowej mogło w ogóle nie dojść. Wystarczyłoby, żeby Polacy uniknęli kilku niefortunnych zwycięstw. Wyobraźmy sobie, że Chmielnicki zdobywa Zbaraż, zawieramy ugodę z kozakami i tak powstaje Rzeczpospolita Trojga Narodów – Polski, Litwy i Ukrainy. Obywatele tego tworu, Rzeplici, sąsiadują z Krzyżakami, którzy co roku muszą składać im hołd, oraz zislamizowaną Europą Zachodnią. Dariusz Spychalski w “Krzyżackim Pokerze” sfingował prawie całą historię powszechną. W powieści najciekawsze są, niestety nie dość liczne, przypisy.
Przeszłość wdziera się do teraźniejszości
Demony przeszłości mogą też w sposób dosłowny przedrzeć się do XXI wieku. Dzieje się tak w książce Timura Vermesa „On wrócił”. Wraca oczywiście Adolf Hitler i to prosto do Berlina z 2011 roku. Dyktator zadziwiająco szybko adaptuje się w nowej rzeczywistości. Błyskawicznie robi karierę w show biznesie – okazuje się, że wystarczy zademonstrować swoje poglądy. W tej powieści wraca nie tylko Hitler, ale też język i sposób mówienia człowieka z początku XX wieku. Obserwacje Führera w połączeniu z zakłamanym światem mediów doprowadzają czytelnika do konwulsji śmiechu. Ale czy śmiać się wypada?
Vermes wykorzystał ciekawy paradoks lęku przed powtórką z historii. Temu przecież służy cała polityka historyczna, po to kręci się wysokobudżetowe filmy o Zagładzie, po to inwestuje się w biznes związany z II wojną światową – żeby koszmar się nie powtórzył. Gdy jednak powtarza się, i to aż nazbyt dosłownie, zło dość łatwo znajduje swoich popleczników.
Co by było, gdyby…
No i wracamy znów do początku. Kochanowski spada za młodu z konia, co kończy się przedwczesnym zgonem. Ktoś pisze na jego cześć tren – nic godnego zapamiętania. Mikołaj Rej zostaje jedynym niepodważalnym ojcem polskiej literatury. Ta ostatnia ze względu na kalwińskie skłonności swojego rodziciela na zawsze zwiąże się z kręgiem innowierców. Dzięki temu arianie – Bracia Polscy – są najpotężniejszą organizacją w siedemnastowiecznej Polsce i nigdy nie zostają wygnani. Leibniz rodzi się na terenie Rzeczpospolitej, przesiąka lokalnym defetyzmem i nigdy nie dochodzi do wniosku, że „żyjemy w najlepszym z możliwych światów” – tezy najgroźniejszej dla zacnej sztuki gdybania.