Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Do tej pory nie prezentowaliśmy wywiadów z paskudnymi ludźmi. Tym razem nie mogliśmy się powstrzymać!
Wydawnictwo W.A.B. opublikowało właśnie zbiór błyskotliwych tekstów, które trudno przyporządkować do jednego gatunku. We wszystkich jednak obcujemy z ironicznym humorem, groteskowymi postaciami. To pierwsza na polskim rynku książka Davida Fostera Wallace’a, ikony amerykańskiego postmodernizmu.
Bohaterami “Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi” są Amerykanie przełomu XX i XXI wieku – egocentryczni, emocjonalnie płytcy i zagubieni, zapatrzeni w media, rozbudzeni seksualnie, ale niezdolni do zbudowania trwałej i zdrowej relacji. Wallace, który sam cierpiał przez 20 lat na depresję, ośmiesza też w swych opowiadaniach współczesną kulturę terapeutyczną, tendencję do ciągłego psychologizowania i doszukiwania się traum z dzieciństwa.
Pisarz zaskakuje nie tylko treścią, ale też postmodernistyczną formą – ekscentrycznym sposobem opisu, jednostronnymi dialogami i użyciem przypisów jako środka literackiego. Każda historia wciąga w dziwaczny świat skrzywień – na pierwszy rzut oka absurdalnych i surrealistycznych, a przecież powszechnie występujących.
Zachęcamy do lektury jednego z opowiadań:
David Foster Wallace
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
SAMOBÓJSTWO JAKO FORMA PREZENTU
Była sobie raz matka, która przeżywała naprawdę bardzo trudny okres, emocjonalnie, wewnętrznie.
Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze miała trudny okres, nawet w dzieciństwie. Niewiele pamiętała z dzieciństwa, ale zachowała w pamięci uczucia nienawiści do siebie, przerażenia i rozpaczy, które towarzyszyły jej chyba zawsze.
Z perspektywy obiektywnej nie będzie niesłuszne stwierdzenie, że owa przyszła matka została jako mała dziewczynka obarczona ciężkim psychicznym gównem, które to gówno częściowo podpada pod kategorię dręczenia rodzicielskiego. Jej dzieciństwo nie było tak ciężkie, jak dzieciństwo niektórych, ale też nie był to jeden wielki piknik. Wszystko to, aczkolwiek słuszne, jest nie na temat.
Tematem jest bowiem to, że od najmłodszych lat, do których sięgała pamięcią, owa przyszła matka nienawidziła samej siebie. Na wszystko w życiu patrzyła nieufnie, tak jakby każda okazja czy szansa była swoistym potwornie ważnym egzaminem, do którego ona, czy to z lenistwa, czy z głupoty, nie przygotowała się jak należy. Miała poczucie, że tylko najwyższa nota z każdego takiego egzaminu może odwrócić jakąś straszną karę*. Panicznie bała się wszystkiego i panicznie bała się to okazać.
Przyszła matka wiedziała doskonale od najmłodszych lat, że ta nieustanna potworna presja, którą odczuwa, jest presją wewnętrzną. Że to nie jest niczyja wina. I za to nienawidziła się jeszcze bardziej. Wymagała od siebie skrajnej doskonałości, a ilekroć nie osiągnęła doskonałości, wpadała w czarną rozpacz, grożącą strzaskaniem jej w drobny mak jak taniego lusterka**. Niezwykle wysokie wymagania wobec siebie obejmowały wszystkie dziedziny życia przyszłej matki, zwłaszcza te wiążące się z aprobatą i dezaprobatą innych. Postrzegano ją więc w dzieciństwie i w wieku dojrzewania jako inteligentną, atrakcyjną, lubianą, robiącą dobre wrażenie; była chwalona i akceptowana. Rówieśnice ewidentnie zazdrościły jej energii, zapału, urody, inteligencji, usposobienia oraz nieustannej troski o potrzeby i uczucia innych***; bliskich przyjaciółek miała niewiele. Przez całą jej wczesną młodość przełożeni, a więc nauczyciele, pracodawcy, drużynowi, pastorzy i pedagodzy szkolni, wyrażali opinie, że młoda matka in spe „zdradza[ła] niezwykle wysokie wymagania wobec [samej] siebie”, i jakkolwiek opinie te były często artykułowane w tonie łagodnej troski czy też wyrzutu, to nie dało się nie wyczuć w nich nieomylnej nutki akceptacji – chłodnego, obiektywnego sądu autorytetu podszytego świadomą akceptacją – w każdym razie przyszła matka czuła się (chwilowo) akceptowana. A także zauważona: rzeczywiście mi a ł a wysokie standardy. Odczuwała coś w rodzaju niewolniczej dumy z tego, że jest tak bezlitosna wobec siebie****.
Można śmiało stwierdzić, że wkraczając w dorosłość, przyszła matka była już w fazie naprawdę bardzo ciężkich przeżyć wewnętrznych.
Gdy została matką, zrobiło się jeszcze ciężej. Oczekiwania matki wobec maleńkiego dziecka były, jak się okazało, również niesłychanie wysokie. A ilekroć dziecku coś się nie udało, naturalnym odruchem matki było je znienawidzić. Innymi słowy, ilekroć dziecko zagroziło standardom, poza którymi matka, jak jej się zdawało, niczego w sobie nie miała, odruchowa samonienawiść matki projektowała się na zewnątrz i w dół – właśnie na dziecko. Tendencji tej sprzyjał fakt, że w umyśle matki istniał zaledwie minimalny rozziew pomiędzy jej własną tożsamością a tożsamością jej małego dziecka. W pewnym sensie dziecko stanowiło odbicie matki w pomniejszającym, bardzo krzywym lusterku. Dlatego ilekroć okazało się niegrzeczne, zachłanne, brudne, uparte, samolubne, okrutne, nieposłuszne, leniwe, niemądre, kapryśne lub dziecinne, najgłębszym i najnaturalniejszym odruchem matki było je znienawidzić.
Ale przecież nie mogła go nienawidzić. Żadna dobra matka nie nienawidzi swojego dziecka ani go nie osądza, ani go nie dręczy, ani nie życzy mu niczego złego. Matka to wiedziała. A wymagania, które sobie stawiała jako matka, były, rzecz jasna, wyjątkowo wysokie. Dlatego ilekroć „nie wytrzymała”, „poniosło ją”, „straciła cierpliwość” i wyraziła (lub chociażby poczuła) nienawiść (jakkolwiek przelotną) wobec dziecka, popadała natychmiast w tak głębokie poczucie winy i rozpacz, że zdawało jej się to wprost nie do zniesienia. Dlatego matka była w ciągłym stanie wojny. Jej wymagania pozostawały w zasadniczym konflikcie. Stawką tego konfliktu było, w jej odczuciu, jej własne życie: niezdolność opanowania instynktownego niezadowolenia z dziecka ściągnęłaby na nią druzgocącą karę, którą o czym dobrze wiedziała, sama by sobie wewnętrznie wymierzyła. Była zdeterminowana – desperacko – osiągnąć sukces, zaspokoić własne oczekiwania wobec siebie jako matki, obojętnie jakim kosztem.
Z obiektywnej perspektywy: matka osiągnęła zawrotny sukces w staraniach o samokontrolę. Jej stosunek do dziecka był, patrząc z zewnątrz, niezmordowanie czuły, troskliwy, empatyczny, cierpliwy, ciepły, wylewny, bezwarunkowy i wolny od wszelkiej rodzicielskiej skłonności do oceniania, wyrażania dezaprobaty i odmawiania miłości w jakiejkolwiek formie. Im obrzydliwiej zachowywało się dziecko, tym więcej miłości świadczyła mu z własnego nakazu matka. Jej postawa w świetle wszelkich standardów wzorowej matki była nienaganna.
Małe, a potem coraz większe dziecko kochało za to matkę bardziej niż wszystko razem na świecie. Gdyby jakimś cudem miało zdolność mówienia prawdy o sobie, powiedziałoby, że czuje się bardzo niedobrym, paskudnym dzieckiem, które niezasłużony dobry los obdarzył najlepszą, najczulszą, najcierpliwszą i najpiękniejszą matką na całym świecie.
Im dziecko było starsze, tym większa nienawiść do siebie i rozpacz napełniały matkę. Z pewnością – czuła – to, że dziecko kłamie, że oszukuje, że męczy zwierzęta sąsiadów, jest jej winą; z pewnością dziecko wyraża w ten sposób wobec świata jej groteskową i żałosną nieudolność jako matki. Więc kiedy dziecko ukradło klasowe składki na UNICEF albo gdy złapało kota za ogon, zakręciło nim w powietrzu i walnęło kilkakrotnie o kant ceglanego domu sąsiadów, matka brała jego groteskowe wybryki na siebie, nagradzając łzy i skruchę dziecka bezwarunkowo kochającym przebaczeniem, przez które wydawała się dziecku jego jedyną ucieczką w świecie wygórowanych wymagań, bezlitosnych ocen i nieskończonego psychicznego gówna. W miarę dorastania dziecka matka wszystkie jego niedoskonałości brała na siebie i znosiła bez szemrania, a tym samym dawała dziecku rozgrzeszenie, odkupienie i odnowę, jakkolwiek pomnażała przy tym wewnętrzny balast samonienawiści.
I tak to trwało przez całe jego dzieciństwo i wczesną młodość, więc kiedy dziecko dorosło do ubiegania się o rozmaite uprawnienia i pozwolenia, matka była już niemal bez reszty wypełniona nienawiścią: nienawiścią do siebie, do zdeprawowanego i nieszczęśliwego dziecka, do świata wygórowanych żądań i bezlitosnych ocen. Nie mogła tego, oczywiście, wyrazić. Dlatego syn – rozpaczliwie pragnący, jak to dzieci, spłacić dług idealnej miłości, jaką tylko matka może człowiekowi ofiarować – wyraził to za nią.
* Rodzice, nawiasem mówiąc, nie bili jej ani nawet nie narzucali specjalnej dyscypliny, nie stosowali też wobec niej żadnej presji.
** Jej rodzice mało zarabiali, byli niedoskonali fizycznie i niezbyt inteligentni, a córka winiła siebie za to, że dostrzega w nich te cechy.
*** Określenia „podładować” i „zdołować” nie były jeszcze wtedy w obiegu (podobnie zresztą jak „psychiczne gówno”, „dręczenie rodzicielskie”, a nawet „perspektywa obiektywna”).
**** Nawiasem mówiąc, jednym z powodów, jaki podawali rodzice przyszłej matki, tłumacząc, czemu nie narzucają jej większej dyscypliny, było to, że córka już i tak katuje się za każdą porażkę czy występek, więc dodatkowe jej dyscyplinowanie byłoby „trochę jak kopanie zbitego psa”.
© zgodnie z oryginalnym wydaniem: Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi Davida Fostera Wallace’a (W.A.B. 2015)