„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne” – wywiad z Mamen Sánchez
Kim jest Atticus Craftsman i jak powstała zabawna historia podlana dużą ilością czarnej herbaty?
Z Mamen Sánchez, autorką książki “Zupełnie niespodziewane zniknięcie Atticusa Craftsmana”, rozmawia Aleksandra Wiktorowska.
Atticus Craftsman w każdą podróż zabiera zapas earl greya i podręczną biblioteczkę. Również do Madrytu, gdzie ma zamknąć upadające wydawnictwo. Jednak nie spodziewa się, że załogę stanowią przedsiębiorcze (i niezwykłej urody) kobiety, które gotowe są posunąć się do wszystkiego, by ocalić firmę. Na przykład do porwania. Po Atticusie nagle ginie wszelki ślad. Śledztwo jest trudne, bo inspektor sprawia wrażenie, jakby wcale nie chciał go zakończyć, a Atticus, z jakichś powodów, wcale nie chce się dać odnaleźć. Choćby miał zaryzykować nawet wyczerpanie zapasów earl greya.
Aleksandra Wiktorowska: Często mówi się, że fikcja literacka jest głęboko zakorzeniona w rzeczywistości, a przynajmniej dużo bardziej, niż nam się wydaje. Skąd Pani czerpie inspirację dla swoich powieści?
Mamen Sánchez: Wiodę bardzo intensywne życie: praca, przyjaciele, rodzina, książki… nagle, coś się dzieje, ktoś mi coś opowiada, coś widzę albo coś sobie wyobrażam, zapala mi się światełko i zaczynam pisać. Później historia snuje się już sama, bardzo często nabiera niespodziewanych kształtów i zaczyna podążać ścieżkami, których nie brałam pod uwagę.
A.W.: W swojej powieści pisze Pani dużo o miłości, jest ona jednym z głównych tematów całej książki, ale również zajmuje Panią przemoc w rodzinie, korupcja, wymuszenie, defraudacja i bezrobocie. Dotyka Pani tym samym palących kwestii w dzisiejszym świecie. Z drugiej strony “Zupełnie niespodziewane zniknięcie Atticusa Craftsmana“ to wyśmienita komedia omyłek, nad którą można płakać za śmiechu. Jak udało się Pani połączyć te, z pozoru, tak dwa zupełnie różne światy?
M.S.: Główny wątek, pień drzewa, z którego wyrastają wszystkie gałęzie tej historii, wydarzył się naprawdę w meksykańskim oddziale zawiadywanego przeze mnie czasopisma „Hola”. Meksykańska komórka jest malutka, składa się na nią raptem kilka osób, można powiedzieć, że łudząco przypomina biuro „Librarte”, które opisuję w powieści. Ten nieprzyjemny incydent – sekretarka, młoda, na pozór przesympatyczna dziewczyna, oczko w głowie redakcji, darzona sympatią i zaufaniem przez resztę pracowników, podprowadziła z firmy paręset tysięcy dolarów, wystawiając lewe faktury – stał się impulsem do napisania powieści. Jedna z moich meksykańskich przyjaciółek rzuciła mi wtedy wyzwanie: zamień łzy wściekłości na łzy ze śmiechu. I to właśnie starałam się zrobić. Na tym polega magia literatury.
Wiele osób powiedziało mi po lekturze, że ta powieść jest ich zdaniem „lekarstwem na smutki”. Mam taką nadzieję. Wierzę, że na rzeczywistość można patrzeć z różnych perspektyw. A najlepszą jest ta, która jest po prostu najsympatyczniejsza, najszczęśliwsza.
A.W.: W swojej książce opowiada Pani historię pięciu kobiet, które poza tym, że pracują razem w czasopiśmie „Librarte”, bardzo się ze sobą przyjaźnią. Berta, redaktorka naczelna, często powtarza jak mantrę: „Jeśli my, kobiety, nie będziemy sobie wzajemnie pomagać, nie wiem, kto nam pomoże”. Czy Pani zdaniem to właśnie przyjaźń pozwala nam iść naprzód?
M.S.: Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Zarówno przyjaciele, jak i rodzina to największe skarby, jakie mamy.
A.W.: Jednym z głównych wątków, wokół których zawiązuje się akcja powieści, jest rodzina, a konkretnie rodzina Soleá Abad Heredii, zamieszkująca dom w Granadzie, na Albaicín, rodzina o cygańskich korzeniach. Rządzą w niej kobiety. Równocześnie jest to rodzina tradycyjna, bardzo liczna, gdzie starsi ludzie cieszą się szacunkiem i uznaniem i służą radą. Najbliżsi zbierają się, żeby przeżywać wspólnie smutki i radości, i wzajemnie sobie pomagają. Idylliczna fikcja literacka?
M.S.: Znam wiele takich rodzin. Na całe szczęście. Pamiętam, że kiedy złożyłam maszynopis w wydawnictwie, redaktorka prowadząca zapytała, jak to możliwe, że tak świetnie znam cygańskie rodziny. Odpowiedziałam, że ja jedynie sportretowałam własną, a następnie przeniosłam ją do cygańskiej dzielnicy Albaicín w Granadzie.
A.W.: Dzisiaj często mówi się, że rodzina przeżywa kryzys. A jak jest Pani zdaniem?
M.S.: Nie uważam, żeby rodzina przeżywała kryzys. Wręcz przeciwnie. Sądzę, że kryzys można przezwyciężyć właśnie dzięki rodzinie.
A.W.: Na kartach Pani powieści pojawia się wiele dzieci, jedna z bohaterek, María, jest matką trójki, inna, Gabi, marzy o tym, żeby zostać mamą. Jest Pani też autorką kilku książek dla dzieci.
M.S.: Dzieci są dla mnie niezwykle ważne. Sama mam pięcioro. Jestem też wolontariuszką w dziecięcym szpitalu onkologicznym w Madrycie. Uwielbiam rozmowy z maluchami, ich podejście do życia i świata, na który patrzą z niezwykłą naturalnością i świeżością. Myślę, że od dzieci możemy się dużo nauczyć.
A.W.: Jednym z głównych tematów Pani powieści jest zderzenie kultur, konkretnie: kultury anglosaskiej z hiszpańską, na pierwszy rzut oka niekoniecznie tak bardzo od siebie odległych. Mimo to przy ich spotkaniu wychodzą na jaw rażące i często komiczne różnice. Opowiada Pani historię Anglika, który stara się poznać andaluzyjskie „jądro ciemności” i ulega jego magii, magii ludzi, którzy je tworzą.
M.S.: Wydawało mi się dobrym i całkiem zabawnym pomysłem nakreślić portrety dwóch rodzin i na tym przykładzie opowiedzieć o najbardziej widocznych różnicach pomiędzy Hiszpanami i Anglikami. Rodzina hiszpańska, z nieodłącznymi niezwykle wylewnymi i całuśnymi babciami, kuzynami, którzy pojawiają się nagle bez zapowiedzi, a w tle muzyka flamenco. Z drugiej strony tradycyjna purystyczna rodzina brytyjska chełpiąca się wybitnymi przodkami, ze swoim odwiecznym strachem, żeby przypadkiem nie „zarazić się” niczym od innych kultur, ich poukładanie i ciągłe planowanie. Oczywiście, wszystko to nieco wyolbrzymione i nafaszerowane stereotypami.
Jeśli odkryłam coś interesującego dzięki tej powieści, to właśnie to, jak dalece wszyscy jesteśmy do siebie podobni, zwłaszcza w podejściu do spraw najważniejszych. Powieść została już przetłumaczona na siedem języków – na angielski, niemiecki, włoski, portugalski, norweski, fiński i bułgarski – więc czytają ją osoby z różnych stron świata, wywodzące się z różnych kultur. Ale ci wszyscy, tak różni od siebie czytelnicy, mogą się z wieloma rzeczami utożsamić. Koniec końców, rację miał Tołstoj, kiedy napisał, że „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne”.
A.W.: Czy historia podróży Atticusa jest oparta na faktach? Czy Pani zdaniem obcokrajowcy odwiedzający Hiszpanię bledną, widząc panujące tutaj zwyczaje?
M.S.: Niektóre rysy Atticusa zapożyczyłam od bardzo drogiej mi przyjaciółki, z którą w dzieciństwie uczestniczyłyśmy w wymianie językowej. Ona przyjeżdżała do mnie do domu nauczyć się hiszpańskiego, ja jeździłam do niej nauczyć się angielskiego. Kiedy pisałam książkę, czerpałam garściami z tych wszystkich wakacyjnych wspomnień i zabawnych sytuacji. Okazały się one wielce pomocne, żeby wyobrazić sobie i nakreślić postać Atticusa. Moja przyjaciółka też zakochała się w Hiszpanii i w Hiszpanach.
A.W.: Akcja części powieści toczy się w Oksfordzie. To tam studiował zarówno jeden z bohaterów książki, tytułowy Atticus Craftsman, jak i jego przodkowie w linii męskiej. Opis życia uniwersyteckiego, panujących w Oksfordzie zwyczajów, jest szczegółowy i niezwykle realistyczny.
M.S.: Kiedy miałam dwadzieścia lat, pojechałam do Oksfordu na letni kurs poświęcony literaturze angielskiej. Miałam szczęście, na własne oczy mogłam zobaczyć życie uniwersyteckie i poznać z pierwszej ręki „wychowanków Oksfordu”. Mieszkałam wówczas w Exeter College, a mój pokój mieścił się dokładnie naprzeciwko tego, który w swoim czasie należał do Tolkiena.
A.W.: Na stronach Pani książki pojawiają się pisarze, między innymi właśnie sam Tolkien. Bohaterowie czytają rozmaite powieści, a biblioteka okazuje się miejscem wręcz magicznym, w którym można znaleźć najprawdziwsze skarby. Literatura staje się tym samym jednym z ważnych lejtmotywów książki. Czy jest równie ważna w Pani życiu?
M.S.: Czytanie od zawsze sprawiało mi wielką radość. Jestem niezwykle łakomym czytelnikiem, mało wybrednym. Czytam praktycznie wszystko, co wpadnie mi w ręce, mój dom jest przepełniony książkami i jestem bardzo szczęśliwa, kiedy mogę stać jak zahipnotyzowana i wpatrywać się w uginające się półki. Bardzo lubię literaturę angielską, jak i niektórych pisarzy latynoamerykańskich, przede wszystkim klasyków realizmu magicznego. Czytam też powieści kryminalne i przeglądam nowości z tak zwanej literatury lekkiej, łatwej i przyjemnej. Od czasu do czasu sięgam po ambitne lektury dwudziestowieczne i ponownie je czytam z nieodłączną mieszaniną uwielbienia i zawiści. Książki, do których wracam najczęściej, to „Powrót do Brideshead” Evelyna Waugha i „Wyspa ściętych hiacyntów” Gonzala Torrentego Balletera. Bardzo lubię też krótkie formy. Opowiadania Gabriela Garcii Marqueza, Benedettiego i Tabucchiego to prawdziwe perełki.
A.W.: W listopadzie ukazała się Pani powieść “Se prohíbe mantener afectos desmedidos en la puerta de pensión” [Demonstrowanie uczuć w drzwiach pensji jest całkowicie zabronione]. Opowiada historię czterdziestoletniej prawniczki, która nagle decyduje się otworzyć pensję dla młodych studentek. Powieść cieszy się ogromną popularnością. Powiedziała Pani, że od paru miesięcy pracuje nad następną…
M.S.: Praca nad nową powieścią sprawia mi wielką frajdę; po raz pierwszy piszę w pierwszej osobie, a główną inspiracją jest dla mnie własna rodzina. Narratorką historii jest młoda dziennikarka, która musi zmierzyć się z wyzwaniem i napisać swój pierwszy poważny reportaż… to mogłabym być ja w wieku dwudziestu lat. Choć nic z tego, o czym piszę, nie wydarzyło się naprawdę, mogłoby przecież zdarzyć się w „świecie równoległym”.
A.W.: Bardzo dziękuję za rozmowę.