30 października 2012

Pisać szybko, umierać młodo (I)

Spacerując po cmentarzach skąpanych w świetle zniczy, warto wspomnieć tych, którzy należą do całej ludzkości. Nawet najgenialniejsi pisarze muszą umrzeć. Czasem śmiercią zwyczajną, jak inni śmiertelnicy, czasem zupełnie niezwykłą, podobną do ich niezwykłego życia. Jedni umierają w młodości – tym wieczna chwała i cześć. Inni dożywają późnych lat, tracąc szansę na udział w romantycznej legendzie.

Śmierć z piórem w ręku

 

Tak jak żołnierz winien zginąć w walce, a aktor na scenie, tak wzorowy pisarz ma obowiązek polec z piórem w ręku. Nie wystarczy, aby odszedł pisząc jakiś nieznany utwór. Powinien oddać ostatnie tchnienie, tworząc prawdziwe Dzieło. Tak bywało zwłaszcza z pisarzami, którzy znani są głównie z jednego opus magnum. Treść przedśmiertnych arcydzieł dziwnie zahacza już o tematykę post mortem. Głównym przedstawicielem tego nurtu truposzy jest oczywiście Dante. Tuż po ukończeniu Raju, ostatniej części „Boskiej Komedii”, wracając z Wenecji do Rawenny, zmarł na nieznaną chorobę. Ciało pisarza złożono w kościele Franciszkanów w Rawennie (kilka wieków później zostało ono przeniesione do oddzielnego grobowca). Ciekawe, czy jego prawdziwa podróż po zaświatach przypominała tę literacką.

 

Innym twórcą, zżytym ze swoim dziełem do grobowej deski, był Michaił Bułhakow (Moskwa, cmentarz Nowodiewiczy, kwatera Teatru Artystycznego). Stwardnienie nerek spowodowało, że w ostatnich miesiącach swojego życia był prawie ślepy i głuchy. Dziwaczne ciemne okulary i wielki kapelusz towarzyszyły mu codziennie, kiedy dyktował ostatnie rozdziały „Mistrza i Małgorzaty”. Podążył w drogę za swoimi bohaterami 10 marca 1940 roku. Ponoć umierał, szepcząc „Żeby wiedzieli! Żeby wiedzieli!”

 

Prozaiczne przeziębienie zmorzyło wielkiego Goethego. Na szczęście udało mu się wcześniej zakończyć pracę nad „Faustem”. Zdaje się jednak, że Johann Wolfgang mógłby zejść w dowolnym momencie swojego życia, a i tak mówilibyśmy, że właśnie stworzył arcydzieło. Goethemu nie udało się co prawda zawrzeć układu z Mefistofelesem (a może jednak udało?), spoczął za to w krypcie książęcej w Weimarze, tuż obok swojego przyjaciela Schillera.

 

Nietrudno o śmierć z piórem w ręku, jeśli tworzy się wielkie cykle powieściowe. Doświadczyć tego musiał Marcel Proust (cmentarz Père Lachaise w Paryżu), gdy walcząc z grypą, bronchitem i astmą, wieńczył dzieło swojego życia „W poszukiwaniu straconego czasu”. Trudno jednak nie pokusić się o tezę, że owego czasu odnalazłby na ziemskim padole o wiele więcej, gdyby nie dziwaczna niechęć do zastrzyków. Całkowite zaniechanie leczenia u wiecznie chorego pisarza musiało znaleźć swój tragiczny finał.

 

Dużo mniej szczęścia niż Proust miał Honoriusz Balzac (cmentarz Père Lachaise w Paryżu). Nie dane mu było ukończyć „Komedii ludzkiej”, choć urządził sobie w tym celu piękną pracownię. Właściwie jedyne, co udało mu się skończyć to nowy dom dla siebie i swojej niewdzięcznej żony, Eweliny Hańskiej. Zmarł w zaledwie 5 miesięcy po ślubie. Cień śmierci położył się na jego ostatnim liście do Gustawa Flauberta, który kończy się słowami „Nie mogę już czytać i pisać”.

 

Samobójstwo

 

Dla wielu artystów to właśnie życie było jednym z największych arcydzieł. Co za tym idzie, sami chcieli zadecydować o jego ostatnim rozdziale. Dobrowolnym pożegnanie się ze światem nigdy nie jest łatwe. Pisarze, jako jednostki wyjątkowo wrażliwe, wydają się być narażeni na to finalne rozwiązanie dużo bardziej niż zwykli śmiertelnicy. A i nadmiar lektur nie wpływa najlepiej na stan ludzkiej psyche. Czas poznać samotników, melancholików i zwykłych wariatów.

 

Zanim przejdziemy do romantycznej plagi samobójców, warto wspomnieć o jednym z bardziej zagadkowych zgonów w literaturze polskiej. Śmierć Jana Potockiego (pochowany przy kościele Trójcy Świętej w Pikowie, brak śladów po grobie) wydaje się dziś równie fantastyczna, co „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Podróżnik, polityk i kawaler maltański został znaleziony w swojej sypialni z pistoletem w ręku, za to bez większej części głowy. Zastrzelił się i cóż w tym wyjątkowego? – zapyta czytelnik. Otóż, w tym wypadku istotne nie jest jak, ale czym. Potocki zamiast kuli użył srebrnej gałki od imbryka. Aby owa gałka zmieściła się w lufie, musiał ją piłować co najmniej przez kilka dni. Chodziły pogłoski, że nawet ją poświęcił. Dlaczego akurat srebrną gałką, pozostaje do dziś tajemnicą. A tajemnice zwykle pozostawiają pole dla spekulacji. Jedną z nich, najbardziej chyba adekwatną do charakteru twórczości pisarza, jest rzekome wilkołactwo Potockiego. Jeśli pan Jan rzeczywiście był wilkołakiem, a przynajmniej jeśli za takiego się uważał, musielibyśmy uznać jego czyn za samobójstwo heroiczne.

 

Wiek dziewiętnasty należał jednak do samobójców estetycznych. A ich długą listę otwierał niemiecki dramaturg Heinrich von Kleist (grób nad brzegiem rzeki Kleiner Wannesee w Poczdamie). Jego dobrowolna śmierć była czynem przemyślanym i wynikała z filozofii epoki. 21 lutego 1811, pod wpływem zgubnych lektur, nad brzegiem Kleiner Wannesee zastrzelił najpierw swoją śmiertelnie chorą przyjaciółkę Henriettę Vogel, a następnie siebie. Po tym wydarzeniu przez stronice romantycznych utworów zaczęły wędrować armie samobójców. Wielu poszło w ślady młodego Niemca. Kleistowi wypada przyznać palmę pierwszeństwa.

 

Nie wszyscy samobójcy podejmowali ostateczną decyzję na skutek głębokich przemyśleń. Często czyn ten był następstwem wieloletniej choroby psychicznej. Cesare Lombroso, wskazując w swoim słynnym dziele „Geniusz i obłąkanie” na niezwykłe podobieństwo w konstrukcji psychicznej szaleńców i ludzi genialnych, miał pewnie sporo racji. Do ofiar choroby zaliczyć wypada Virginię Woolf, która po kolejnej fali ataków nerwowych wypchała kieszenie płaszcza kamieniami i rzuciła się w otchłań rzeki Ouse. Jej ciało zostało znalezione dopiero po miesiącu. Zrozpaczony mąż poddał sine ciało topielicy kremacji i zakopał je pod wiązem w ich domowym ogrodzie w Rodmell. Dziś mówi się, że pisarka cierpiała na chorobę dwubiegunową, która miałaby być też przyczyną samobójstwa Ernesta Hemingwaya (cmentarz w Ketchum). Zanim pisarz oddał ostatni strzał ze swojej strzelby, przeżywał niepokoje związane z podatkami, utratą manuskryptu powieści, który pozostał na Kubie, uległ paranoi i twierdził, że śledzi go FBI, wreszcie przeszedł wielokrotnie terapię elektrowstrząsami. Niewątpliwie był chory. Tak jak jego siostra, brat i ojciec, którzy zakończyli życie w ten sam sposób.

 

Jakkolwiek przyczyny samobójstwa na wieki pozostaną tajemnicą, trudno nie pokusić się o szukanie przyczyny w traumatycznych doświadczeniach artystów. Traumą był niewątpliwie dla wszystkich wybuch drugiej wojny światowej. To on poprzedził śmierć Virginii Woolf, a na naszym podwórku Witkacego (grób – cmentarz w Jeziorach na Polesiu). Autor „Nienasycenia” 18 września 1939 roku podciął sobie tętnicę szyjną i zażył weronal wraz ze swoją partnerką Czesławą Oknińską. Szybki pochówek i komplikacje związane z późniejszą ekshumacją dały asumpt do snucia przeróżnych teorii spiskowych. Witkacy niczym Elvis żył wciąż po wojnie w szalonej wyobraźni amatorów swojej bujnej biografii. Na kanwie tych spekulacji powstał nawet film „Mistyfikacja”.

 

Te straszne choroby

 

“Było nas kiedyś grono liczne i dobrane,

Lecz śmierć wszystkich przyjaciół tak nam wykradała

Niczym diamenty rosy owo słońce ranne.

Kolejno wszystkich szybko ze sobą zabrała,

Dwoje nas tylko zdąża samotnie w nieznane.”

Emily Brontë

 

Kiedy Emily spisywała te mroczne linijki, miała zaledwie dwadzieścia lat. Gruźlica zabrała już jej matkę i dwie starsze siostry. Większość jej przyjaciół nie żyła. Emily (rodzinny grobowiec w kościele św. Michała w Haworth) przechadza się więc samotnie po smętnych wrzosowiskach, rozmyślając o śmierci, która otacza ją w końcu z każdej strony. W wietrzne noce, jak bohaterowie jej książek, musi słyszeć duchy dobijające się do okien. Za dziesięć lat dołączy do swoich bliskich przy akompaniamencie zabójczego kaszlu. Gruźlica pochłonęła całą rodzinę Brontë.

Tuberculosis – mało które słowo budziło w wieku XIX taką grozę. Oczywiście epidemie zdarzały się już wcześniej. Morowe powietrze zbierało krwawe żniwo wśród braci pisarskiej. Andrzej Frycz Modrzewski (miejsce pochówku nieznane) zmarł na cholerę, tyfus albo dżumę (do wyboru). Mickiewicza (krypta na Wawelu) podczas tworzenia Legionu Polskiego w Konstantynopolu dopadła cholera. Historia zresztą pokazuje, że podróże i mieszanie się w afery polityczne bywa równie niebezpieczne, co czytanie książek. W walce o niepodległość Grecji poległ George Gordon Byron (ciało – kościół św. Marii Magdaleny w Hucknall; serce – podobno w Mesolongi w Grecji). Powaliła go jednak nie kula, a malaria. Można podejrzewać, że pewien udział w rychłym zgonie miała terapia medyczna, składająca się głównie z upuszczania krwi.

 

Inne zarazy były bardziej jednostkowe, unikalne. Gruźlica zdawała się dotykać wszystkich. W dodatku nie zabijała od razu. Powoli pochłaniała swoje ofiary, zmieniała ich wygląd. Wychudzona, blada gruźliczka wraz z przybranym we frak bratem gruźlikiem stali się ideałem piękna swojej epoki. Ich wątłe ciała przypominały średniowiecznych świętych, jedną nogą błądzących już w zaświatach. To w nich kochali się Tomasz Mann (grób na Kilchberg w Zurychu) i Jarosław Iwaszkiewicz (cmentarz w Brwinowie), wysławiając romans Erosa z Tanatosem. Im samym przyszło dożyć sędziwego wieku, w którym nie może być już mowy o powabie gruźliczej młodości.

 

Gruźlica dawała pisarzom jeszcze jedną przewagę. Wiedzieli, że nie zostało im zbyt wiele czasu, tylko tyle, by tworzyć, tworzyć i tworzyć. Często choroba powodowała prawdziwą eksplozję materii literackiej. Tak było w przypadku mitycznego polskiego inteligenta, Stanisława Brzozowskiego (cmentarz Trespiano w Florencji). Zmagając się z suchotami, spisywał kolejne tysiące stron, rozpoczynał książki, których nigdy nie było mu dane dokończyć. Pięć powieści, dogłębne studium romantyzmu, monstrualna synteza własnej epoki oraz pisma filozoficzne – Brzozowski dożył jedynie 33 roku życia. Musiał myśleć szybciej niż jego rówieśnicy.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także