Transgresywny Wiesiek i córa densingu – wywiad z Sylwią Chutnik
Damian Nowicki: Zanim przejdziemy do “Smutku cinkciarza”; zadzwonił do Ciebie Tomasz Sekielski z wydawnictwa Od deski do deski…
Sylwia Chutnik: Nie tyle on, co osoba, która się wtedy tym zajmowała, ale tak, to ja zostałam wybrana, nie zgłaszałam się sama. Wcześniej nie wiedziałam, że taki projekt został wymyślony, z tego względu, że zadzwonili do mnie zanim jeszcze ukazała się pierwsza książka serii, czyli ta Huberta [Preparator Huberta Klimko-Dobrzanieckiego – przyp. DN]. Mówię o tym, ponieważ zostałam zaproszona, kiedy jeszcze nic nie zostało wydane i z tego względu nie miałam żadnego punktu odniesienia, poza tym głównym, czyli Trumanem Capotem i jego myśleniem o opowiadaniu na podstawie zbrodni, która się zdarzyła. Nie czytam żadnych kryminałów, nie oglądam takich filmów i jakoś się tym nie zajmuję. To, czego się obawiałam najbardziej, to wejścia w konwencję, której być może bym nie chciała. Do tej pory tak mam, że traktuję mój udział w tej serii jako pewnego rodzaju literackie wyzwanie, ale z drugiej strony wiedziałam, że nie będę się czuła dobrze na zgrywaniu atmosfery grozy. Naszym zadaniem było wybrać sobie „ulubioną” zbrodnię i się do niej przysposobić. W projekcie wydawnictwa było ze mną jeszcze kilkoro innych pisarzy, ale szczególnie zazdrościłam Januszowi L. Wiśniewskiemu, że wziął sprawę Andrzeja Zauchy.
DN: Ale na tle reszty serii, cinkciarz ewidentnie się wyróżnia.
SC: Tak. Cieszyłam się, że wydawnictwo potraktowało mnie bardzo indywidualnie, a nie tylko jako kolejny etap tej serii. I właściwie było tak od samego początku, a okładka jest zwieńczeniem. Nie musiałam budować jakiejś konkretną fabuły pełnej suspensu. Każdy zaproszony do tego projektu mógł zrobić z tematem i założeniem co chce. Po prostu mieliśmy wolną rękę. Pod tym względem jest to powieść na zlecenie, ale z zachowaniem pełnej autonomii autorskiej.
DN: Wszędzie podkreślasz Warszawę, będącą niemalże pełnokrwistą bohaterką Twoich powieści. Łukasz Orbitowski przy pracy nad Inną duszą na jakiś czas sprowadził się do Bydgoszczy i chłonął tamtejszą topografię i klimat. Ty postanowiłaś „ściągnąć” Wieśka oryginalnie z Sopotu do stolicy.
SC: Oczywiście pisałam o innych miastach i miejscach, głównie podczas różnych wyjazdów stypendialnych, natomiast i tak zawsze porównywałam ulice i całą topografię do Warszawy.
DN: Czyżby nie korciły cię nadbałtyckie dansingi?
SC: Nie, nie korciły, bo z góry założyłam, że to nie będzie rekonstrukcja faktów. Miałam fragmenty informacji dotyczących tego, co się wydarzyło, zaczerpniętych z rozbudowanych co prawda, ale jednak artykułów prasowych. Przy pomocy wydawnictwa dotarłam do aktów sądowych, które i tak są w Warszawie, zmiana miejsca akcji nie wynikała z mojego lenistwa. Paradoksalnie sytuacja była nawet trudniejsza, ponieważ miałam do dyspozycji małą ilość informacji i wszystko musiałam wymyślić. Podczas pisania często rozmawiałam z moim tatą, byłym artystą estradowym, zaznajomionym z całym tym anturażem, który pojawiał się nie tylko na warszawskich dansingach, ale również wyjeżdżał na tak zwane kontrakty pagartowe, które w latach osiemdziesiątych utrzymywały naszą rodzinę. Dodatkowo jeszcze był to czas, gdy pojawił się na ekranach film Córki dancingu, no i pomyślałam sobie, że właściwie ja też jestem taką córką dancingu i nie ma sensu szukać tematu gdzieś indziej, jak reportażyści jadący na wyspy Honolulu i opisujący dzikie lądy. Jestem raczej osobą, która woli się za bardzo nie ruszać. Na dobrą sprawę wszystko miałam obok siebie i uważałam, że właśnie dlatego powinnam to wykorzystać. Nie ma co kombinować. Ja zajmuję się Warszawą i naprawdę – that’s it (śmiech).
DN: Skoro mowa o aktach: siedziałaś tylko w archiwum czy spotkałaś się z kimś związanym ze zbrodnią? Rodziną, bliskimi?
CS: Nie. Poprzednie osoby, które brały udział w serii bardzo reportersko podeszły do powierzonego im zadania; jeździli, spotykali się – na przykład Magda Omilianowicz wywiadowała tego mordercę. A ja nie. Dziennikarką jestem niemalże na co dzień, gdy piszę felietony i artykuły. Książka jest taką dyscypliną indywidualną, w której często korzystam z dziennikarskiego warsztatu wyszukiwania informacji, w tym z rozmów z ludźmi, ale nie. Nie wyobrażam spotkać się z synem tego cinkciarza, który jest najbardziej podejrzany w sprawie, ale nie został skazany. Wątpię też, aby przeczytał tę książkę.
DN: Poprzez życiorys Wieśka, jego zawód, atmosferę w rodzinnym domu, potem sytuację, którą stworzył w swoim, jak sądzisz dlaczego syn – bo wszystko na to wskazuje – zabił ojca? Chciwość?
Błędy wychowawcze rodziców? Nie zapraszam cię do jakiejś kanapowej psychoanalizy, ale ciekaw jestem jak psychologicznie konstruowałaś bohaterów swojej powieści.
SC: Cinkciarz nie jest krytyką czy komentarzem dotyczącym wychowywania, raczej skupiłam się na pozycji dziecka. To były lata osiemdziesiąte, wtedy w ogóle nie mówiło się o żadnych metodach wychowawczych. Był jeden podręcznik, który krążył na bazarach, a młodzi rodzice robili wszystko intuicyjnie, stąd też tyle lania tych dzieciaków, bo jak nie przemoc domowa to przynajmniej klapsiory za niesubordynację. Sam Wiesiek barwnie nie uczestniczył w procesie wychowawczym swojego syna. Odpowiadając na pytanie o genezę zła i w ogóle skąd to wszystko, myślę, że jest to sytuacja impulsów wynikających z nawarstwiania się pewnych rzeczy przez lata. Jednym z tropów dlaczego stosunki Wieśka z synem były złe, to linearna relacja z jego własnym ojcem. Oni też nie mieli ze sobą kontaktu, pełni wzajemnych pretensji oraz niespełnionych oczekiwań. Dodajmy do tego konsumpcjonizm tamtych czasów i fakt, że Jacek od najmłodszych lat przejawiał egoizm. Wiedziony marzeniem fajnego mieszkania wierzył, że jego ojciec ma te pieniądze gdzieś, ale z jakichś powodów nie chce mu ich dać. Ten wszechobecny, galopujący materializm, bo przecież w środowiskach cinkciarzy majątek i posiadanie było również bardzo ważne.
DN: Jak sama podkreślasz: u ciebie zawsze Warszawa i zawsze kobiety. Jak Ci się więc „wchodziło do głowy” Wieśka?
SC: Kiedy zaczęłam go konstruować w swojej głowie, Wiesiek od początku mnie… wzruszał (śmiech). To niebezpieczna ścieżka podczas pisania, bo można skończyć z powieścią do chlipania, ale musisz coś czuć do swojego bohatera. Inaczej dostaniesz szału przez całą książkę. W moim przypadku to wzruszenie miało miejsce gdzieś w jego korzeniach – te wartości jak choćby rodzina, które były ważniejsze niż dobra materialne sprawiły, że całe swoje życie, dosłownie, ofiarował właśnie nim.
DN: Moja pierwsza myśl po lekturze: to najbardziej transgresywny Wiesiek ze wszystkich Wieśków, o których czytałem – posługując się oczywiście figurą typowego, wąsiastego Wieśka – jest cinkciarzem, cwaniaczkiem, goni walutę, czyli de facto okrada ludzi, ale wszystko odkłada na rzecz rodziny. Chciwość, owszem, ale dla większego dobra!
SC: (śmiech) Dokładnie tak! W ogóle pojęcie „rodzina” jest dzisiaj tak bardzo nacechowane ideologicznie, że przestajemy myśleć o tym logicznie. Nieważne, czy prawy czy lewo; to był czterdziestoparoletni koleś, który najpewniej swoje życie widział troszeczkę inaczej, ale wyszło jak wyszło i musiał się w tym wszystkim odnaleźć i stanąć na wysokości zadania. Mimo kantowania, które było jego codziennością, nie myślał o sobie, a jak już, to w kontekście swojej rodzinnej wspólnoty. Mówię o tym jako o wartości, bo jest ważnym akcentem spajającym. W tym kontekście, pisanie o Wieśku jako o facecie nie było dla mnie trudne, ponieważ wiedziałam, że kierują nim rzeczy uniwersalne. Przy okazji, zrobiłam to z pewnego rodzaju buntu, ponieważ podczas ostatniej powieści, Jolancie, mówiono ciągle, że to smutna książka o kobiecie i tysiąc razy słyszałam pytanie – znowu! – dlaczego o kobiecie i dlaczego w Warszawie… Prawie szlag mnie trafił! No i teraz, może trochę na złość, ale napisałam książkę z perspektywy faceta, żeby pokazać, że przy opisie patriarchalnego świata, płeć nie ma znaczenia.
DN: Oglądając Twoje zdjęcie we wkładce książki, zauważyłem, że „przez przypadek”, szata graficzna okładki zgrała się z Twoją grzywką. Różowy to jest taki twój „thing” czy będziesz zmieniać kolory przy okazji kolejnych książek?
SC: (śmiech) Cóż, to zależy ile mam czasu rano, gdy własnoręcznie nakładam farbę. Rzeczywiście bazą jest róż, ale, i tutaj ciekawostka, kiedyś, przez długi czas był kolor zielony! A tak przy okazji tej sesji zdjęciowej, spotkałam się z Rafałem Masłowem, który przypomniał mi jedną historię: otóż dawno temu, gdy nie było jeszcze Facebooka, on podszedł do mnie jako początkujący fotograf, pytając mnie o to, czy może mi zrobić zdęcia do jakiejś okładki rockowej płyty. Ja miałam wtedy wściekle czerwone włosy z dwoma dredami, które stały jak takie małe różki. To były okolice 1996 roku, farba przemycona z Berlina i wtedy to naprawdę było ważne, żeby się wyróżniać, co było dość łatwe, bo raczej nikt się nie wyróżniał. A teraz, ta grzywka? Wiem, że ludzie się do niej przyzwyczaili, ale nie chciałabym być jakąś niewolnicą wizerunku, aczkolwiek czuję okropną satysfakcję połączoną z goryczą, że to noszenie przez dwadzieścia parę lat, może nie tyle jednej fryzury, co jednego koloru w różnych wariacjach sprawiło, że ludzie podchodzą i mówią „jeju, fajną masz tą grzywkę”, a w latach dziewięćdziesiątych leciał ostry hejt w moją stronę…
DN: Po latach, ale jest: trendsetterka.
SC: No, wreszcie, kurczę! (śmiech)
DN: A zastanawiałaś się jak bardzo Twoja estetyka – fryzury, kolory, stroje – odzwierciedla to, jak piszesz i jak Cię postrzegają? Ty nie zdążysz powiedzieć, napisać ani słowa, a ludzie po jednym spojrzeniu spodziewają się eksplozji, fajerwerków i strzelanin.
SC: Wiesz co, jestem konsekwentna. W wieku piętnastu lat odkryłam takie, a nie inne wartości i dalej się ich trzymam: słucham takiej muzyki, jakiej słucham, nie jem mięsa, jestem feministką. Na dobrą sprawę dłużej w życiu jestem… taka, niż jakaś inna i jak ktoś się mnie pyta, dlaczego nie jem mięsa, to szczerze odpowiadam, że już nie pamiętam. A w ogóle to ludzie doświadczają dysonansu poznawczego w kontakcie z moją osobą, ponieważ gdzieś, jakoś mnie kojarzą, a na spotkaniach autorskich odczuwają pewne rozczarowanie, że tutaj taka ostra dziewczyna, różowa grzywka i kieca w grochy, a spokojnym tonem mówiłam na przykład o kobietach w powstaniu warszawskim. Pogodziłam się z faktem, że ludzie mnie szufladkują, bo inaczej, nie wiem, nie ogarną mojej osoby, ale staram się, aby to było na moich warunkach: kiedy trzeba, to jestem ostra, ale nie będę na barykadzie dwadzieścia cztery godziny na dobę ciągle krzyczeć o wegańskiej diecie.
DN: Ostatni wątek, który na pewno wałkowałaś już dziesiątki razy, ale chociaż na chwilkę i po powierzchni, bo bym sobie nie darował: dzieci w beczkach, czyli pierwsza oficjalna kapitulacja. Czy kiedyś, o ile znajdziesz w sobie siłę i ochotę, wrócisz do tematu? Zostawiłaś sobie otwartą furtkę „w bliżej nieokreślonej przyszłości”, aby po napisaniu książki wyjść z tematu w jednym, psychologicznym, kawałku?
SC: Oprócz tego, że nie zdzierżyłam tego tematu, nie byłam w stanie go wchłonąć, że tak się wyrażę. To jeszcze jedna rzecz, o której nie mówiłam, która mnie zdemotywowała. Reakcja ludzi, z którymi rozmawiałam, o tym, że mam zamiar pisać o typie matek, które zabijają swoje dzieci. Wszyscy od razu łączyli to z matką Madzi. Poza tym, poziom debaty społecznej, rozemocjonowanie, oskarżenia, wyzwiska, że czarownica itp. Tabloidyzacja tej jednej sprawy obrzydziła opinii publicznej cały wątek, który nie kończy się na mamie Madzi. Cóż, może w przyszłości, kiedy emocje opadną i ludziom przejdzie. A po co? Po to, aby dać inny obraz tych kobiet niźli jako morderczyń i dzieciobójczyń, ponieważ ich sytuacje domowe, życiorysy, naprawdę nie są tak jednoznaczne, jak wszyscy chcieliby, by były.
DN: Wspomniałaś, że cinkciarz wyszedł z niepowodzenia dzieciobójczyń i uznałaś to za wyzwanie literackie. Co teraz, po Smutku…, który zebrał pochlebne opinie bodajże z każdej strony, będzie dla Ciebie wyzwaniem literackim, skoro dzieci w beczkach są niedostępne i nie ma pewności czy kiedykolwiek będą?
SC: Na pierwszym planie jest teraz dokończenie doktoratu, więc mam co czytać i o czym gadać. A poza tym, w notatniczku mam bardzo dużo pomysłów do zrealizowania, począwszy od książki o rozmowach z kobietami, które ćwiczą sztuki walki.
DN: Na wychodne pytanie o muzykę. Trzymasz jeszcze w ręku gitarę basową?
SC: Trzymam, nawet raz w tygodniu podczas próby! Nazywamy się PMS i poważnie podeszłyśmy do sprawy, zakładając na początek fanpejdża na Facebooku. Także pełen profesjonalizm (śmiech).
DN: Sukcesów literackich nie muszę Ci życzyć, to chociaż nagrody Grammy. Dziękuję za rozmowę.