8 listopada 2013

Ból na tyle duży

Artystce umarł menedżer, jeden z wielu, ale ważny, bo pierwszy.

 

Zdarza się to, śmierć, zasadniczo częściej, niż byśmy sobie tego odpowiedzialnie życzyli. Inna rzecz, że z artystkami jest podobnie, jeśli chodzi o korelację częstości ich występowania z naszym na nie zapotrzebowaniem. Artystka złożyła emocjonalne multimedialne oświadczenie, które podzieliło opinię publiczną. Jest coś niewinnego i dziecięcego w opinii publicznej, którą potrafi podzielić czyjeś oświadczenie żalu i na pewno warto się tym cieszyć, bo to jest trochę tak, jakby mieć u siebie rezerwat ptaka dodo, kiedy wszyscy wiedzą, że on dawno wyginął, a ci, co oglądają produkcje Disney/Pixar, wiedzą też jak i że ta historia naprawdę nie mogła skończyć się inaczej. Ale do rzeczy.

 

GórniakArtystka oświadczyła żal, internet zrelacjonował. W relacji padło zdanie, które gdyby było koniem, wygrałoby w stylu określanym jako silnie wysyłany rywalizację z innymi – gdyby i one były końmi – zdaniami, jakie miałam okazję przeczytać i usłyszeć ostatnio, o tytuł zdania tygodnia. A zdanie to brzmi: „Ból Edyty Górniak jest na tyle duży, że wrzuciła do sieci nagranie, na którym widać, jak płacze”.

 

Prywatnie, jeśli chodzi o wyrażanie bólu, oscyluję między standardami Downton Abbey a spazmami niekonstruktywnej autoironii, które przypadkowych (bo taki jest właśnie klucz ich doboru) świadków wprawiają w zrozumiałe zażenowanie, więc to podejście, które dostrzega naturalną i wprost proporcjonalną zależność pomiędzy natężeniem bólu a ilością publiczności, jaką dla tego bólu ekspresji należy sobie zapewnić, normalnie mnie zachwyca.

 

W drugiej kolejności, ale równie silnie cieszy mnie uwolnienie od konieczności formułowania komunikatu, jaki dla tej publiczności mielibyśmy mieć. Wydaje się, że przy zachowaniu dbałości o skalę, to znaczy gdy i ból jest odpowiednio duży, i tłum widzów właściwie gęsty, naprawdę wystarczy się zaledwie popłakać, by wywrzeć na publiczności efekt, dla którego na przykład taki Kochanowski musiał wymyślić sobie martwą córkę.

 

Obie te konkluzje są dla mnie, jako też w sumie artystki, praktycznie pocieszające, bo okazuje się, że mimo iż opłakujemy, my, artystki, naszych agentów, to tak naprawdę wcale ich nie potrzebujemy, gdy żyją, a w dodatku gdy zemrą, nasz płacz po nich staje się samodzielnym aktem twórczym.

 

Który niech i mnie się, ten samodzielny akt, stanie, bo nadal nie wiem, co mam w sensie twórczym, systemowym i ludzkim zrobić z październikową śmiercią mojego własnego agenta, którego pamięci ten tekst poświęcam.

 

Powiedz mi… Piątek z Bargielską.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także