Felieton
Literackie rozczarowania 2013 roku
Według wyliczeń 22 II 2014 roku nastąpi ragnarök, czyli opisany w mitologii skandynawskiej koniec świata. Zwiastuny apokalipsy dostrzeżono już w 2013 roku w postaci kilku książek. Mijający sezon obfitował w wartościowe publikacje, ale plusy nie powinny przesłonić minusów, więc wspomnijmy źle wydane pieniądze, stracone podczas lektury godziny i radość z czytania nieudanych dzieł.
Witold Gombrowicz [?], „Kronos”
Czy może zawieść ten, który nigdy nie zawodzi, czyli boski Witold G? Gombrowicz zawodzi po śmierci w postaci „Kronosa”. Kupka zapisków podana w pięknej oprawie i opancerzona wstępem oraz cytatami – dowcip godny samego autora „Ferdydurke”. Coś pozytywnego? W polskiej literaturze są takie postacie, którym nic nie jest w stanie zaszkodzić, czego dowodem stało się delikatne potraktowanie „tajnego dziennika”. Ze strachem czekamy aż Rita Gombrowicz zrobi „coming out” jako autorka własnego dziennika …
Katarzyna Gryga „Suka”
Mówi się, że komedię trudniej napisać czy sfilmować niż dramat. Jeszcze większym wyzwaniem staje się napisanie tekstu prowokującego, drapieżnego, łapiącego za krocze, a nie za serce. Współczesny świat wprowadza dawne perwersje na przedsionki salonu. Katarzyna Gryga bezkompromisowo nazwała swoją książkę „Suka” (warto sięgnąć również po „Zgorzkniałą pizdę” Marii Sveland) i o owej „biczy” traktuje jej powieść: cyniczna, hedonistyczna, pozornie pewna siebie, w pewnym momencie przygnie do ziemi suczy kark. Niestety, książka jest przykładem klęski urodzaju: dużo ciekawych pomysłów, jeden goni drugi, więcej filmowości niż literatury. Koncepty Grygi wystarczyłyby chyba na kilka innych historii. Nie tracę nadziei, że następne książki się pojawią! Uwaga, pani Katarzyna G. prowadzi bardzo zabawny blog!
Jakub Małecki „Odwrotniak”
Mam wielką słabość do „Dżozefa” z 2011 roku (dresiarze+Joseph Conrad). Nie jest to literacka ekstraklasa, ale wielka frajda obcowania z niewymuszoną refleksyjnością. Mam też słabość do Jakuba Małeckiego, który jest pisarzem młodym (czyli 30+), przystojnym, a nade wszystko uciekinierem z hermetycznego świata polskiego fantasy w świat… normalnej pisaniny. Po cichu liczyłem, że zrobi medialną karierą. Niestety, po lekturze „Odwrotniaka” zaczynam wątpić. Kolejna opowieść o spotkaniu dwójki „totalnie innych ludzi” została napisana ciężką ręką, prostota przekształciła się w banał. Mam nadzieję, że Małecki nieco odświeży styl („Odwrotniak” niemiłosiernie powtarza pewne cechy „Dżofera”) i nie poświęci się całkowicie fantasy, bo inaczej stracę z oczu takiego fajnego pisarza.
Emil Marat „Szkło”
Z czasów młodości pozostała mi słabość do czytania tzw. „młodych polskich pisarzy” wydawanych przez W.A.B.. Dzięki owemu wydawnictwu poznałem zapoznałem się z twórczością Manueli Gretkowskiej, Wojciecha Kuczoka, Dawida Bieńkowskiego, Włodzimierza Kowalewskiego, nie mówiąc o Sławomirze Shutym, do którego bywam ponoć podobny, więc czytam konsekwentnie. Niestety, jak to bywa w sprawdzonym od lat związku, czasem pojawi się zdrada i rozczarowanie. Emil Marat znany jest przede wszystkim jako człowiek radia (PiN, wcześniej „Zetki”) i niewątpliwie jego powieść można byłoby odczytać w eterze. Autor niby kusi kryzysem męskości, krytyką papki serwowanej w mediach i kilkoma innymi błyskotkami, ale wszystko już znamy (nierzadko w lepszych odsłonach) i lubimy.
Mikołaj Mincke, „Chyba strzelę focha”
Mincke mnie rozczarował i nie rozczarował równocześnie. Od czasu „Lubiewa” Witkowskiego nie ukazała się książka, która by w sposób pomysłowy i wysokoartystyczny opowiedziała o polskim homoseksualizmie. Mincke próbuje odnaleźć jakąś formę dla wyrażenia nieheteroseksualnej miłości i pożądania, ale ewolucja przebiega milimetrowymi krokami. Po raz drugi czytamy epopeję: śliczny „słoik”, duże miasto, żar penisa. Na szczęście po koszmarnym „Geju w wielkim mieście”, nieco bardziej literacko wyrabiający się autor, wydał „Chyba strzelę focha!”. Coś tam dudni na dnie studni. Ciekawe wątki związane z terapeutycznym „leczeniem” homoseksualizmu giną w morzu tandetnych zagrywek pod publiczkę (nie obędzie się bez homofobicznej matki partnera głównego bohatera, pewnie w amerykańskiej ekranizacji zagrałaby ją Julianne Moore albo – respektując smak Minckego – Madonna).
Małgorzata Potocka, „Obywatel i Małgorzata”
Wiem, jestem podły i uparty, znów napiszę źle o tej książce. Nie razi mnie nawet fakt, że życie Grzegorza Ciechowskiego zostało zamienione w telenowelę. Na przykładzie „Obywatela i Małgorzaty” widać, jak literatura wchodzi w chemiczną reakcję z tabloidami, jak antysystemowy dawniej rock zostaje wykorzystany w plotkarskiej kloace współczesnej popkultury. Portale, których nazwy są zwykle zdrobniałe, dyktują gust i smak: ich styl przechwytują goniące za czytelnikiem dzienniki, opiniotwórcze programy publicystyczne, a także zwykli ludzie. Za 10 lat pewnie Republika kojarzyć się będzie z lubieżnym Ciechowskim, który sypiał z „gosposią”, Zbigniew Zamachowski ulegnie redukcji do śmiesznego pana uprawiającego poranny seks z konkubiną, a Andrzej Łapicki wzbudzi śmiech i zaciekawienie jako leciwy Casanova, po którego śmierci, młodsza o 130 lat żona wyrzuciła pamiątki na śmietnik.
Janusz Rudnicki „Trzy razy tak!”
Pan Rudnicki, czołowy ironista emigracyjny (od 30 lat w Hamburgu, nie liczmy więc na koronkowe poczucie humoru), nawet na zdjęciu z portalu „culture.pl” robi grymas (chociaż ciśnie się na usta „mordka”), który nadaje mu wyraz twarzy podobny do oblicza Gombrowicza. Można go nie lubić, ale warto szanować, ponieważ to pisarz spójny (chociaż nierówny). Gdyby nie zamiłowanie do prostactwa, mógłby zostać Marianem Pankowskim II, takim co z ukosa patrzy na Polskę. Niestety, chyba do wydania „Trzy raz tak!” zmusiły go kłopoty finansowe lub wydawnictwo. W tej sałatce odnajdziemy utyskiwania na literacki światek, obrazki z Luksemburga i zjadliwe próby okiełznania metafizycznego bólu. Albo ja się zestarzałem, albo Rudnicki, albo – jak pisała Natasza Goerke – „ziemia się stała ogromną, niebieskozieloną pupą”.