Felieton
Niektóre szlaki prowadzą na manowce. Felieton Maxa Cegielskiego
Nad obydwoma książkami unoszą się te same duchy i słowa z przeszłości (szczególnie zielone i anarchiczne błogosławieństwo Thoreau); obydwa dukty, którymi kroczą autor i autorka pokonywane są niespiesznie. Nawet podtytuły brzmią prawie identycznie: „Opowieści wędrowne” i „Opowieści o wędrówkach” i narracje wiodą nas z miasta w pola, skały, łąki, między drzewa, na pustynie.
Krok za krokiem, kilometr za kilometrem, bez mierzenia czasu i wyniku na mecie. Nie jogging – nowe bożyszcze klasy średniej – nawet nie zdrowy tryb życia, tylko wędrówka, przed siebie, po horyzont. Albo nawet blisko, za róg i niedaleko spojrzeć świeżym okiem na znane krajobrazy.
Jednak Rebeccę Solnit od Roberta MacFarlane’a różni wszystko, najpierw na korzyść amerykańskiej działaczki i feministki. To tylko za sprawą okładki, a nawet jej różnych i pięknych edycji, które powodują, że „Zew włóczęgi. Opowieści o wędrówkach” zapowiada się jako współczesny koan, haiku o powolnej podróży. Medytacja Solnit jest jednak zaszumiona natłokiem wątków, odniesień, skojarzeń, zbyt gęsta, aby się dobrze szło jej traktem. Znam doskonale ten grzech, sam go popełniam, przeładowując narrację, chcąc podzielić się z czytelnikiem wszystkim co wiem. Solnit wie zbyt wiele, w oryginale tytuł książki to „Wanderlust. The history of walking”, a skoro cała historia chodzenia to nawet podzielenie jej na zgrabne części nie ratuje czytelnika przed przytłoczeniem.
Część I: „Kroczenie myśli” czyli wstęp do filozofii chodzenia, część II: „Z ogrodu ku dzikim ostępom” to trasa od angielskich ogrodów i spacerków arystokracji do wolności przestrzeni. Część III „Życie ulic” odróżnia Solnit od MacFarlane’a, który miastami się nie zajmuje. Pointa części IV „Za krańcem drogi” rozmywa się w pyle wznieconym przez autorkę po drodze.
„Szlaki. Opowieści o wędrówkach” w oryginale noszą tytuł „The Old Ways”, okładka skromna, żeby nie powiedzieć szarawa, nie wyróżni się w księgarni. Anglik jest powściągliwy jak zdjęcie na froncie i nie idzie tropem kontrkulturowym jak Amerykanka, lecz wręcz konserwatywnym. Jego wiedza geologiczna i przyrodnicza pozwoliła mi nawet wytłumaczyć córce, że nie ma nudnych przedmiotów w szkole, jest tylko brak wyobraźni co zrobić z nabytą wiedzą. Imponuje mi, że MacFarlane potrafi na jednej stronie wymienić więcej gatunków fauny i flory niż ja poznałem w całym życiu; co też może być przytłaczające i domagałbym się większej ilości krótkich przypisów do jego tekstu. „The Old Ways” to jednak przede wszystkim przywrócenie nogom i pamięci starych, nieużywanych już traktów, także wodnych dawnych ścieżek migracji, przepędzania bydła. Tu liczy się braudelowskie „długie trwanie”, wykraczające nawet poza czas ludzki: epoki zlodowaceń, warstwy skał, lądy które przed wiekami zniknęły pod wodą. A zarazem autor dba o szczegół taki jak piórko ptaka znalezione przy drodze. MacFarlane nie ma ambicji napisania „The history of walking”, ale jest właśnie dużo bardziej historyczny, udaje mu się zacytować prawie tylu autorów co Solnit i paradoksalnie, choć ciągle ogląda kamienie, jajka ptaków, tropy zwierzyny – to opisuje wielu ludzi, podobnie jak on medytujących nad krajobrazem, przyrodą i widokiem za oknem.
MacFarlane idąc przez Anglię, Hiszpanię i Palestynę współbrzmi z polskimi „Hajstrami” oraz z literackim powrotem do natury Roberta Pucka, filozoficzną ornitologią Stanisława Łubieńskiego. „Szlaki” wyciszają czytelnika i wyzwalają ze współczesności tak jak zmęczenie wędrówką.