Felieton
Tania książka, czyli podwójne życie
Z niekłamaną radością kupiłem książkę Elżbiety Baniewicz poświęconą Januszowi Gajosowi. Radość tym większa, że na tzw. „taniej książce” zamiast 41 złotych zapłaciłem jedynie 15.
Zapaliło mi się jednak światełko ostrzegawcze: pozycja wyszła ledwie rok temu i już tak szybko można ją kupić „za pół darmo”? Pamiętam z czasów studiów, że różnego rodzaje warszawskie kiermasze książkowe cieszyły się ogromną popularnością. Palma pierwszeństwa należała się Halom na Koszykowej, gdzie w uroczym bałaganie można było znaleźć przeróżne perełki. Wydawnictwo „Czytelnik”, obok księgarni sprzedającej nowości, ukryło w bramie mniejszą księgarenkę, pełną wydawniczych „końcówek”. Wytrwali poszukiwacze zapuszczali się pod Halę Banacha, odwiedzali panów rodem z filmów Barei (bardzo przyjaznych, zziębniętych gości częstowali herbatą „z grzałki”), oferujących m.in. tony książeczek z serii z „tygryskiem”. Nie wspomnę już o kultowych budko-antykwariatach przy Placu Wilsona i pudłach pełnych skarbów za złotówkę. W wyniku kilku lat podróży do tych miejsc udało mi się zakupić m.in. „Absolutną amnezję” Izabeli Filipiak i wiele mniej widowisk ramotek w stylu „Korupcji” Andrzeja Kuśniewicza. Nie zaskakiwał widok pasjonatów i pasjonatek, opuszczających książkowe „outlety”, obładowanych siatami unikatowych powieści, tomików poezji czy albumów fotograficznych. W Internecie pojawia się coraz więcej książkowych „faszjonistek”, które polują na książkowe okazje (monografistka Adela Pryszczewska-Kozołub wzbudziła moje zaciekawienie już zestawem imienia i nazwiska!), aż się ciepło robi na sercu!
Nigdy nie przyszło mi jednak do głowy szukać w halach, pudłach i „szczękach” nowości czy bestsellerów ostatnich miesięcy.
Sytuacja się zmieniła. Obecnie na „taniej książce” pojawiają się świeżynki, które dokładnie w tym samym czasie debiutują na półkach księgarni czy różnych książkowych potworów. „Podwójne debiuty” nagminnie przytrafiają się publikacjom naukowym, siłą rzeczy przeznaczonym dla węższej grupy odbiorców. Oczywiście, nie można potępiać takiej sytuacji: wydawnictwa są drogie, wiele osób nie mogłoby pozwolić na zapłacenie oficjalnej ceny. Dlaczego mamy przepłacać, skoro wystarczy minąć księgarnię i kupić ten sam produkt za 40% jego wartości, skoro komuś się to opłaca… Na usta ciśnie się pytanie: komu się to tak naprawdę kalkuluje? Czy polski rynek wydawniczy jest tak ubogi (sic!), że lepiej zarobić chociaż parę groszy niż stracić większą część nakładu?