Felieton
Twarda okładka, cienka książeczka
Nie lubię Masłowskiej, Dehnela, toleruję Chutnik. Mało poważam również kilku trzecioligowych pisarzy, ale ze względu na łączące nas więzy towarzysko-romansowe, wyzłośliwiam się na temat literackiego Olimpu moich rówieśników, którzy nie mają pojęcia o istnieniu kogoś takiego jak ja. Dorotę Masłowską ceniłem, ceniłem do momentu przeczytania ostatniej książki.
Ameryka, okolice Princeton. Głównymi bohaterkami „Kochanie, zabiłam nasze koty” są przyjaciółki Farah i Joanne. Obie z trudem nawiązują kontakty z innymi ludźmi, obie mają problemy ze znalezieniem sobie faceta. Sytuacja zmienia się, kiedy fryzjerka Joanne wiąże się z hungarystą pracującym w sklepie z armaturą łazienkową. Farah zaprzyjaźnia się z ekscentryczną Go (Polką Małgorzatą), ale nadal odczuwa wszechogarniającą pustkę.
Dekada MC Doris
Dorota Masłowska znajduje się w przełomowym momencie literackiej kariery. Czas spłacić kredyt społecznego zaufania. Pisarka ma 29 lat, po dekadzie pracy twórczej ciągłe noszenie etykietki „dobrze zapowiadającą się literatki” byłoby śmieszne. Czy nastolatka od „Wojny polsko-ruskiej” ma jeszcze coś wspólnego z dojrzałą autorką „Kochanie, zabiłam nasze koty”
Jako debiutantka, ówczesna maturzystka z Wejherowa wzbudzała mieszane uczucia. Sceptycy postrzegali „Wojnę polsko-ruską” (2002) bardziej jako medialne wydarzenie niż wartą uwagi literaturę. Wypominano, że za sukcesem dziewczyny stali Paweł Dunin-Wąsowicz i Jerzy Pilch. W Masłowskiej widziano młodziutkiego kwiatka, przykładanego do starych kożuchów (do zachwyconego chóru dołączył Marcin Świetlicki), które snobują się na rozumienie i wyznaczanie nowych trendów. Zwolennicy opowieści o Silnym podkreślali walory Masłowskiej: słuch literacki, umiejętność „wykręcania” języka polskiego, a także brak „parcia na szkło”.
Drugą powieść MC Doris, „Paw królowej” (2005), rytmiczny słowotok, opisujący codzienność „warszafki”, uhonorowano Nike. Konsekwencją fascynacją językiem mówionym stał się flirt pisarki ze sceną. Utwory dramatyczne „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku” (2006) oraz „Między nami dobrze jest” (2008) podgrzewały tylko atmosferę oczekiwania na trzecią fabułę.
Hi(p)steria i łorsoł boho
Masłowska-początkująca pisarka była emisariuszką pewnego typu dziewcząt studiujących kulturoznawstwo. Przebrana za własną ciotkę lub młodszą siostrą (odważne kontrastujące kolory, grube pończochy, najlepiej spódnica nakładana na spodnie, pozornie nonszalanckie fryzury itp.), protohipstersko równocześnie zblazowana i przejęta otaczającym banałem, wypowiadała się pod prąd obowiązującym modom.
Masłowska nie wpisała się w szeregi „Krytyki Politycznej” i chyba nadal podtrzymuje ocenę: „to festiwal poprawności politycznej, udającej niepoprawność, wzajemne przekonywanie się przekonanych” . Sama deklaruje się jako zwolenniczka konserwatywnych wartości, nie broniła się przed macierzyństwem: ma córkę Malinę. Kinga Dunin celnie scharakteryzowała autorkę „Pawia Królowej” jako dziewczynę mówiącą banały w taki sposób, by sprawiać wrażenie opinii przekornych i oryginalnych.
Łyżkę dziegciu w torcie programowego oporu stanowią felietony Masłowskiej, pisane dla „Przekroju”. Masłowska pełni rolę salonowej prowokatorki, autystycznej, pozornie zamkniętej w sobie, ale równocześnie negującej obowiązujące normy i starającej się narzucić rzeczywistości własne. Masłowska-histeryczka generuje ciągłe spięcia, pozorne wyładowywania sensów, prowadzące do jeszcze głębszego uciekania od rzeczywistości w wielopiętrowe gadulstwo. Pisarka utknęła gdzieś pośrodku: jest najbardziej wyluzowaną kujonką oraz najmniej rozkręconą „wariatką”. Trudno o lepszy pomysł na medialne istnienie!
3X „Zonk!”
Tytuł „Kochanie, zabiłam nasze koty” odsyła do amerykańskiej serii familijnego science-fiction o rodzinie Szalińskich i jej najbardziej znanej części – „Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki” (1989). Główny bohater, naukowiec, wciąż pracuje nad wynalazkami, destabilizując życie swoje oraz swojej rodziny. Wykrzyknikowy początek „Kochanie, ..!” przywodzi na myśl kultowy amerykański serial „I love Lucy!” (1951-1957), w którym idealny mąż po powrocie z pracy wita swoją idealną żonę okrzykiem „Lucy, I’m Home”! W niezliczonej wersji cytowań i parodii, imię konkretnej partnerki zostało zamienione właśnie na pieszczotliwe „Honey”.
Idąc tropem tytułu, zakładamy, że Masłowska wykpiwać będzie amerykański hurraoptymizm, szczególnie jego rodzinną (małżeńską?) odmianę. Ostrze satyry „Kochanie, zabiłam nasze koty” wymierzone zostało jednak w wielkomiejskie „singielki”, które jeśli tworzą rodzinę, to tzw. rodzinę z wyboru, a mówiąc szczerze – przyjaźnią się raczej z nudów i ich relacje mają powierzchowny charakter. Zaskakuje złośliwy obraz przyjaźni Joanne i Farah, w której próżno szukać śladów kobiecej solidarności. Masłowska pisze:
„Niech któraś nagle wyjdzie za mąż, a druga zostanie panną, niech jedna zacznie głosować na ugrupowanie prawicowe, choć druga deklaruje liberalizm, ta misterna, lecz chwiejna konstrukcja wpada w złowrogi dygot, by często w ciągu paru chwil złożyć się jak domek z kart, jedno szczęście, że nikt w nim nigdy nie mieszkał”.
W ostatniej prozie Masłowskiej wyraźnie wybrzmiewa protekcjonalna wyższość wobec Ameryki (w wywiadzie dla telewizyjnej „Xięgarni” pisarka powiedziała Mariuszowi Cieślikowi i Agacie Passent, że USA to robaczywy kraj), zaskakująca, ponieważ polsko-słowiańska polskość również w artystce nie budzi entuzjazmu. Szczególnie w wywiadach uderza naiwny uniwersalizm kulturowy: USA to straszna kraina, ale wszędzie jest podobnie źle, kultura masowa, gadżety, Internet, nikt nie czyta książek itp. Zaskakująca naiwność w przypadku byłej studentki antropologii kultury.
Masłowska jest spadkobierczynią pisania na temat kraju, którego nie zna lub zna słabo, co stawia ją w jednym rzędzie z Karolem Mayem (do USA przyjechał pod koniec życia, już jako uznany autor westernowych historii) i Larsem von Trierem (reżyser boi się latania, ale realizuje krytyczne diagnozy amerykańskiego społeczeństwa), jednak brak jej ich warsztatu. Co jankeskiego dostajemy? Bohaterki „Kochanie …” gonią za duchowym przeżyciem, prawdziwością, ale cóż ze wzniosłych pragnień, skoro i „prawdziwość” należy ująć w cudzysłów, bo w tej książce niewiele rzeczy można odbierać na serio. Trzecia powieść Masłowskiej bazuje na poczuciu daleko posuniętej umowności, wszystkie elementy można poddać dekonstrukcji lub po prostu obśmiać. I tyle!
Pierwszy „zonk!” – mocno osadzona w polskości pisarka wydaje utwór dotyczący Stanów Zjednoczonych, traktując jednocześnie USA jako przypadkową dekorację.
Drugi „zonk!” – owa pisarka bazuje na kiczowatej i śmieciowej quasi-literaturze: chic lit (gatunek czytadła, tylko pozornie feministycznego), debilnych poradnikach, magazynach life-stylowych, serialowych kliszach itd.
Trzeci „zonk!” – Masłowska tonie w śmieciowej konwencji, staje się kolekcjonerką tandety, której sposoby na jej uporządkowanie i wykorzystanie są przewidywalne aż do bólu.
Dziewczynka z Jankeskami
„Amerykańska” książka Masłowskiej pod wieloma względami nie odbiega od poprzednich. Pisarka pozostaje nadal Dziewczynką z Zapałkami, która marzy o rzeczach przyziemnych i codziennych. Dziewczynka z Zapałkami krzesze drewienko, aby świat stał się przyjemniejszy, aby na chwilę ogrzać się i rozproszyć mrok, nie zastanawia się nad zbytkiem i blichtrem, myśląc o podstawowych potrzebach. Dorota Masłowska w poprzednich powieściach i dramatach była piewczynią szarej Polskiej codzienności: przekleństwa, odpadające dachówki, telewizyjne odmóżdżacze itd., itd.. Znamy, znamy, znamy…
Siła jej prozy tkwiła w kinderyzmie, podglądaniu świata oczami dziecka i opisywaniu rzeczywistości za pomocą języka bełkotliwego, pozornie tracącego sens. Styl pisarki „wkręca” i uzależnia, kiedy uświadomimy sobie, że „zdziecinnienie” to tylko poza, stylizacja, kryjąca bezradność wobec świata oferującego nadmiar bodźców.
„Masłowszczyzna” w „Kochanie…” razi banalnością. Literatura ostatniej dekady udowadnia, że bez ciągłego puszczania oka do czytelnika również można nie zanudzić go na śmierć. Monumentalne „Łaskawe” Jonathana Littela czy „Korekty” Jonathana Franzena, umiejętnie grają z realizmem. Dariusz Nowacki w świetnej recenzji najnowszej książki Masłowskiej („Gazeta Wyborcza”), wspomina o demaskowaniu zdemaskowanego, odsłanianiu sztuczności i nieznośności tego, co w istocie jest sztuczne i nieznośne, banalności “diagnoz”, wtórności “krytycznych rozpoznań”. Sarkastyczny styl należy do obowiązkowego wyposażenia każdej szanującej się koleżanki ze studiów MC Doris (warszawskie kulturoznawstwo), będącej przy okazji pisarką, m.in. Sylwia Chutnik, Agnieszka Drotkiewicz, Małgorzata Rejmer, z różnymi skutkami odnalazły się w modnym nurcie. Masłowską dowartościowuje pionierstwo, ale nawet ono nie usprawiedliwia zabójczej nudy ziejącej z kart powieści. W połowie lektury pomyślałem, że ktoś postanowił nauczyć Masłowską jak pisać „normalnie”. Pomiędzy grzecznymi, zdyscyplinowanymi zdaniami, przebija „dawna Masłowska”, królowa puszczająca pawia dzikiej frazy, jednak rozchełstanie zmienia się w rozmemłanie. Najlepiej pisarka prezentuje się jako kreatorka miejskiej przestrzeni. Kiedy nie musi już silić się na pseudo-karykaturalne kreowanie postaci, potrafi zadać szyku:
„Miasto zaczyna się trząść już koło osiemnastej, a potem buzuje aż do nocy, pełne przekrzykiwań, pisków, głupich uśmiechów, łamiących się obcasów, brzęku butelek, strzelających korków od szampana, koki zasysanej z desek klozetowych i naciąganych na członki prezerwatyw”.
Gdyby Masłowska debiutowała „Kochanie, zabiłam nasze koty”, najprawdopodobniej cienka książeczka (155 stron dużym drukiem i ze sporym światłem na stronie) nie zostałaby wydana w twardej oprawie, może nawet nie znalazłby się chętny do opublikowania amerykańskiej historii.