Felieton
Zbyt wiele „momentów”
Linda Wiliams doskonale potrafi wybrać tytuły dla swoich książek. Po pracy „Hard core” ukazał się „Seks na ekranie”, pozycja, która idealnie trafia w czasy, w których każda epoka historyczna – od rzymskiego antyku, przez Borgiów, po Tudorów – ukazywana jest jako jeden wielki burdel.
Publikacja polskiego przekładu czwartej autorskiej książki Wiliams zbiega się z początkiem nowego sezonu telewizyjnego. Co ma wspólnego studium przemian kinowej seksualności z kolejnymi odcinkami ulubionych seriali i programów? Bardzo wiele! Współczesne „niekinowe” produkcje aż kipią od seksualnych treści, tym samym zwiększając przyzwolenie na eksponowanie seksualności w mediach. W latach 2005-2007 zrealizowano kilka odcinków kontrowersyjnego „Dante’s Cove”, okultystycznej historii o wędrówce dusz i… nieskrępowanym seksie. Nabotoksowana ikona telewizji, Tracy Scoggins, rzesza muskularnych i wydepilowanych osiłków, wszechobecna nagość i sadystyczne zabawy nie zagwarantowały sukcesu. Kilka lat później twórcy „True Blood” (szósty sezon) dużo lepiej odrobili lekcję łączenia rozerotyzowanego szyku z grozą (wampiry!) i nadal święcą triumfy. Żaden szanujący się serialowy przebój nie może obyć się bez stylistyki, która do niedawna kojarzyła się z pornografią. Czasy Tudorów, Borgiów, antyczne kroniki, życie gladiatorów, każda epoka pokazana została niczym jeden wielki burdel. Aż łezka w oku kręci się na myśl o produkcjach w stylu „Cudownych lat”, w których seksualność nie była aż tak ważna. Jak by wyglądały przygody Kevina Arnolada Anno Domini 2013? Dorastający chłopiec prawdopodobnie uprawiałby fellatio z nerkowatym przyjacielem Paulem, a subtelna Winnie zaszłaby w ciążę i, prostytuując się, oszczędzałaby na aborcję. Kiedy zaczęliśmy mieć „kota” na punkcie ekranowego seksu? Skąd przyszły inspiracje? Czy mamy do czynienia z reakcją na lata cenzury, czy może wchodzimy w nową epokę? Na kilka z tych pytań próbuje odpowiedzieć Linda Wiliams.
Amerykańska badaczka podjęła się trudnego zadania opisania przemian pokazywania seksu (rozumianego jako akt seksualny, czyli „momenty”) od czasów „Pocałunku” z 1896 roku aż po „Shortbus” Johna Camerona Mitchella z 2006 roku. Wiliams nie aspiruje do napisania syntezy, jej spostrzeżenie krążą wokół zakazów i ich przełamywania. Oczywiście, centralnym punktem rozważań staje się tzw. kodeks Hayesa. Od połowy lat trzydziestych do połowy lat sześćdziesiątych XX wieku w Ameryce obowiązywały surowe zakazy pokazywania miłosnych uniesień, regulujące nawet długość pocałunków ekranowych partnerów. Badaczka zręcznie wplata w swój wywód inny rodzaj cenzury, niekoniecznie skodyfikowanej, ale obecnej w przestrzeni symbolicznej, oporu wobec pokazywania seksualności innych grup społecznych niż biali, heteroseksualni mężczyźni.
Uff!
Jeśli jesteś osobą, która chętnie posługuje się pojęciem „lewak”, zsynchronizowanym ze splunięciem, wyłączasz telewizor na widok Magdaleny Środy, czy nie rozumiesz fenomenu Anny Grodzkiej, koniecznie sięgnij po Lindę Wiliams. Odnajdziesz w „Seksie na ekranie” język, który będziesz mógł wyśmiewać do woli: psychoanaliza, feminizm, marksistowskie zacięcie. Autorka nie oszczędza nikogo, łącznie z sobą samą, pokazując na własnym przykładzie, jak kształtuje się feministyczna tożsamość kobiety dojrzewającej podczas rewolucji obyczajowej. Wyciąga wiele smakowitych epizodów i legend, np. Melvin von Peebles wpadł na pomysł swojego pornografiującego filmu „Sweet Sweetback’s Baadasssss Song” podczas pustynnej masturbacji.
“Momenty”
Książka nie jest jednak tylko zbiorem anegdot, wprost przeciwnie: pani profesor dokonuje długich i skomplikowanych analiz filmów, które uznaje za kluczowe dla przemian filmowej seksualności. Autorka serwuje wytrwałym czytelnikom egzegezę ze egzegezą, trzeba przyznać, że przeczytanie „Seksu na ekranie” wymaga nie lada wytrwałości. Jakiej jakości są owe mini-studia? Niestety, różnej. Podczas lektury miałem wrażenie, że Wiliams dużo lepiej radzi sobie z filmami, które powstawały w okresach wyostrzonej cenzury, a nieco gorzej z obrazami o emancypacyjnym potencjale. Naukowy esej poświęcony „Brokeback Mountain” Anga Lee przypomina rozwiązywanie zadania matematycznego, kiedy to pod freudowskie wzory podstawia się elementy fabuły kowbojskiego love-story. Poetyckość „Imperium zmysłów” zostaje rozebrana na czynniki pierwsze, a niepowtarzalne dzieło Nagisy Oshimy i tak wymyka się przyszpileniu. Świat „Seksu na ekranie” jawi się jako spójny i hermetyczny, autorka z aptekarską dokładnością dobrała przykłady. Każdy element dyskursu udowadnia jej tezy: tytuły, klucz obsadowy, nazwiska postaci (chyba cechuje mnie naiwność lub średnie rozgarnięcie, bo imię bohatera „Brokeback Mountain” Ennis nigdy nie skojarzyło mi się z anusem), aż ma się ochotę poszukać dziur i słodkich pęknięć! Niestety, skóra niektórych wątpliwych analiz Wiliams napina się, trzeszczy, ale nigdy nie pęka. Filmoznawczyni potrafi również zapędzić się stylistycznie, dość seksistowsko pisze o Aldmodovarze, dla którego nie lada wyzwaniem musiała być praca z makietą ogromnej waginy w „Porozmawiaj z nią”. Oj, pani profesor! W życiu artystowskiego homoseksualisty bywają większe dramaty niż kontemplowania gargantuicznego sromu. Najciekawszą część „Seksu na ekranie” stanowi pokazanie zależności między eksperymentalnymi produkcjami Warhola (nie zapominajmy, że mamy do czynienia z teoretyczką filmowej awangardy!) a chałupniczymi filmikami z początków kina. Opasłe tomiszcze Wiliams to labirynt, autorka gubi główne myśli, natyka się na nowe, niespodziane wątki, którym ulega, potem znów usiłuje budować całościowy obraz. I tak w kółko, i tak w kółko.
Cyberbliskość?
W jednym z ostatnich rozdziałów Wiliams podejmuje kwestię cyberbpornografii. Profesorka pokazuje, jak ocean internetowego niesymulowanego seksu wpływa na technikę, jak napędza i kształtuje przemiany kina i telewizji. Zatem! Drogi czytelniku, droga czytelniczko! Jeśli zapoznajesz się z moim skromnym tekstem na ekranie telefonu/tableta/czytnika, jeśli wodzisz palcem po słowach, który wypłynęły z mojego wnętrza, w pewien sposób wchodzisz ze mną w intymną relację. Myślisz, że jestem świntuchem, który nagina fakty? W takim razie zapoznaj się bliżej z ostatnimi rozdziałami „Seksu na ekranie”, w których Wiliams dobitnie pokazuje, jak nas wszystkich ogrania… wielka bliskość.