Felieton
Ziewy zamiast dreszczy
W zeszłym roku satyryczny program Saturday Night Live zrealizował skecz obśmiewający casting do ekranizacji „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. W krótkim filmie sparodiowano gwiazdy ekranu, które starają się zdobyć rolę w oczekiwanej produkcji, biorąc pod uwagę tak absurdalne w tej sytuacji wybory jak Phillip Seymour Hoffman, Emma Stone, Rebel Wilson czy Tilda Swinton. Rzeczywistość przerosła jednak komediową zgrywę.
Trailer to jaskółka czyniąca wiosnę, chociaż w przypadku „zajawki” ekranizacji skandalizującej powieści na niebie pojawił się raczej meteor w kształcie suchara. Przez dwie minuty oglądamy zero momentów (co nie zaskakuje). Całość odnosi się do pierwszych kilkudziesięciu stron powieści (nie ukończono jeszcze zdjęć?), czujemy się rozczarowani. Zapowiedź „Pięćdziesięciu twarzy Greya” mogłaby odsyłać do ekranizacji prozy takich królowych szmiry jak Jackie Collins czy Danielle Steele.
Jackie Collins stworzyła świat hedonistycznego seksu, wielkiej finansjery, misternych miłosnych intryg i wszechobecnego negliżu. Dość powiedzieć, że jej młodsza siostra Joan po występach w adaptacjach dzieł „Ogier” i „Dziwka” została uznana za godną zagrania amoralnej do szpiku kości Alexis z „Dynastii”.
Danielle Steele to pikuś przy Collins, rządzi jednak sercami czytelniczek, które marzą o bardziej romantycznych przygodach niż seks na pokładzie samolotu pasażerskiego. W wiekopomnych dziełach typu „Album rodzinny”, „Klejnoty” (sic!), zwykle dobre kobiety uczestniczą w pozornej wojnie płci, aby nawrócić złych mężczyzn na drogę wrażliwości i ojcostwa.
Zwiastun łapie za ogon dwie sroki: tę, która poddaje się wszechobecnej seksualizacji, lubi pławić się w porno-chicu, a także tę, która wierzy w tradycyjne miłosne bajki. Pierwszy rzut ona na obsadę: męskie ściera się z kobiecym, złote lata Hollywood z europejskim sznytem. Greya gra Irlandczyk Jamie Dornan, znany głównie z serialu „The Fall” i tego, że był partnerem Keiry Knightley. To ma być jego wejście smoka do kina. Dakota Johnson, czyli ekranowa Anastasia, należy do arystokracji amerykańskiego kina. Co znamienne, jej matka i babka były ikonami kobiecości swojej epoki. Tippi Hedren olśniewała w filmach Alfreda Hitchocka, Melanie Griffith kreśliła portrety niezależnych kobiet lat osiemdziesiątych XX wieku (nie wspominając już o Donie „policjancie z Miami” Johnsonie, ojcu Dakoty). Dwudziestopięcioletnia aktorka nie ma w sobie nic z glamourowego czaru, jest po prostu ładną i sympatyczną dziewczyną z sąsiedztwa, kopciuszkiem, który zamiast wciskać pantofel na stopę, będzie obłaskawiać kulki analne.
Czym różni się zwiastun „50 twarzy Greya” od trailerów nieudanych thrillerów erotycznych przykładowo z lat dziewięćdziesiątych XX wieku, które po sukcesie „Nagiego Instynktu” zaczęły masowo pojawiać się na ekranie? Jedynie tym, że przy „Sidłach miłości” (kultowa scena: Madonna-świeca-penis), „Jade” czy „Brudnych pieniądzach” widza przeszywał dreszcz. Nie należy się również spodziewać kolejnego „Ostatniego tanga w Paryżu”, które dawało błyskotliwą syntezę seksualności swojej epoki. Po lekturze powieści E.L. James i zobaczeniu trailera, można spokojnie założyć, że otrzymamy „Nimfomankę” dla widzów, którzy zamiast czytać grubą książkę, wolą jedną ręką masturbować się w wannie, drugą waląc quizy w „Cosmo”. A sam trailer? Po dwóch minutach zapowiedzi „Pięćdziesięciu twarzy” usta mogą się otworzyć jedynie, aby ziewnąć, choć przynajmniej otworzą się szeroko.