Artykuł
Od zaczytania do szczytowania
Spełniłem swoje marzenie: przez ostatni tydzień byłem obiektem pożądliwych spojrzeń pasażerów warszawskiego metra. W tym czasie podróżowałem z recenzyjnym egzemplarzem „50 twarzy Greya” E.L. Jones. Tuż przed oficjalną premierą bestsellera, obnosiłem się najgłośniejszą książką roku. Co przeczytałem w tunelu pod miastem? Soft porno, fenomen z pogranicza socjologii, seksuologii i nawet literatury.
Anastasia (Ana) Steel to skromna dwudziestojednoletnia studentka literatury. Młoda Amerykanka w zastępstwie chorej przyjaciółki, redaktorki uczelnianej gazety, przeprowadza wywiad z biznesowym potentatem, Christianem Greyem. Między dwójką tak różnych osób „iskrzy”. Mężczyzna proponuje Anie związek pod warunkiem podpisania szczegółowej umowy, regulującej ich (współ)życie. Dziewczyna zafascynowana Greyem przystaje na warunki milionera i wchodzi w świat sadomasochistycznej rozkoszy.
„Teraz cię przelecę. Możesz szczytować”
Literacka pornografia – uśmiecham się słysząc zestaw słów. Czy droga od zaczytania do szczytowania jest jeszcze możliwa? W każdej chwili mogę obejrzeć pornograficzny filmik. Wystarczy laptop lub telefon komórkowy, aby wejść na portal typu „hulu” i popatrzeć np. na latynoskiego ogiera penetrującego analnie transseksualną karlicę ubraną w spódniczkę czirliderki.
Pisanie w porównaniu z internetowym porno jawi się jako gorszycielka z zupełnie innej epoki, uwodzicielka, która chce szokować pokazaniem gołej łydki w czasach, kiedy na ulicę wychodzi się w negliżu. Przed rokiem oburzenie i protesty wzbudził reklamowy billboard gdyńskiej multimedialnej firmy, opatrzony hasłem „Od września dajemy za darmo”. Na zdjęciu młoda kobiety leży na ziemi i wypina pośladki, modelka ma rozpięte spodnie. „Pornos” nie wywołuje przeszywającego podniecenia, oswoiliśmy się z rozerotyzowaną estetyką.
Na początku XXI wieku wszystko musi być sexy, pikantne, przywoływać erotyczne skojarzenia, nic w tym dziwnego, że książkowym hitem sezonu okazała się pozycja przesycona seksem.
Sadysta bez właściwości
Każdy początkujący pisarz wie, że nie wystarczy napisać: „Usiadła na krześle”. Uruchom mózgowe zwoje, usłysz skrzypienie lekko obluzowanej nóżki siedziska, muśnij palcami fakturę bejcowanego drewna, wciągnij woń odświeżonego mebla. E.L. James udowodniła, że bez literackiego pięknosłowia można osiągnąć międzynarodowy sukces.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” przypomina pobieżny szkic. Bohaterki i bohaterowie leżą na łóżkach, jeżdżą samochodami, noszą t-shirty, spodnie, bieliznę, coś jedzą i coś piją. Obawiam się, że irytująca „asceza” leży u podstaw sukcesu opowieści o Greyu. Jeśli Jones pisze, że spodnie cudownie opinają się na biodrach Greya, uruchamiam swoją wyobraźnię. Niedopowiedzenie wypełniam fantazjami, wyobrażeniami. Jako patentowany leń nie zrobiłbym tego, gdybym musiał brnąć poprzez akapit na temat rzeczonej części ciała Christiana. Ta książka jest jak doskonale wypolerowane lustro, w którym możemy w końcu zobaczyć własne pragnienia.
Katya Lebedava od kilku miesięcy prowadzi fanowski blog poświęcony „Pięćdziesięciu twarzom Greya”, z którego można się dowiedzieć np., w którym angielskim hotelu odwiedzający zamiast Biblii znajdą w pokoju powieść James. Internautka nie chwali literackich walorów powieści, traktuje ją raczej jako rodzaj współczesnej Kamasutry („Fifty Shades uważam za komnatę nieprzyzwoitych tajemnic wielu kobiet. Często mężczyźni mogą uważać, że gdyby zaproponowali kobiecie założenie kulek Ben-Wa, to spotkaliby się z mocno karcącym wzrokiem.”). Może właśnie „Pięćdziesiąt twarzy” należy czytać jako „podrasowany” literacko poradnik, który nie powala głębią psychologiczną postaci, ale wyjaśnia jak głęboko należy włożyć zatyczkę analną.
Trochę (z) literatury
Jeśli na „Pięćdziesiąt twarzy Greya” spojrzymy wyłącznie jako na tekst literacki zobaczymy… niewiele. E.L. James pisanie erotycznej trylogii rozpoczęła od fan fiction, bloga, który był wariacją na temat sagi “Zmierzch”. Dobiegająca pięćdziesiątki Erika Leonard, od 20 lat mężatka, matka dwóch synów i pracowniczka telewizji, przelała na klawiaturę komputera swoje erotyczne fascynacje. Przyciężki blogerski styl atakuje na każdej stronie bestsellera. Autorka sili się na charakterystyczną dla internetu hiperintymność, przejawiającą się poprzez nieustanne „wałkowanie” seksualnych tematów. Typową dla wirtualnych zapisków skłonność do cytatów zastępuje nadprodukcja „złotych myśli” typu: „W głowie mi się pojawiło ostrzeżenie mamy: Nie ufaj mężczyźnie, który umie tańczyć”. Moja ulubiona sentencja brzmi: „Nekrofilia mnie nie pociąga. Lubię, kiedy moje kobiety czują i odbierają bodźce.”
Wydawało mi się, że „Popioły miłości” [sic!] Mu Zimei udowodniły, że internetowa grafomania wydrukowana na papierze, obnaży swoją miałkość w pełnej krasie, ale dzięki pani Jones doceniłem pisaninę chińskiej dziennikarki.
Najbliżej literacko „Pięćdziesięciu twarzom” do harlekina, w którym sformatowana do bólu konwencja (160 stron tekstu, żeńska forma nazwiska na okładce, obowiązkowy happy end) szła w parze z ociekającymi seksem fabułami. Jones zbliża się miejscami do poetyki harlekinów z różową okładką, nasyconymi odważnymi scenami erotycznymi. Perypetie Any odbiegają nieco od schematów fabularnych spod znaku „ogrodów miłości” (tym hasłem reklamowano książeczki w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia), ale pretensjonalny język miłosnych uniesień łączy „Pięćdziesiąt twarzy” z dziełami w stylu „Szept księżyca”.
Książka E.L. Jones ssie i zamula, akcja zbyt wolno się „rozkręca”, bohaterowie nakreśleni zostali bardzo grubą kreską, infantylny język idzie w parze z ujemnym IQ bohaterów i bohaterek. Ponad 600 [!] stron chały i szmiry. Droga krzyżowa w porównaniu z czytaniem Jones to odświeżający jogging.
To książka dla ciebie!
… oczywiście tylko wtedy, gdy: masz kajdanki z różowym futerkiem, mówisz “świntuszyć”, udajesz szczęśliwego singla/singielkę, a w głębi duszy marzysz o wielkiej miłości , a jak już ucapisz „drugą połówkę” to marzysz dla odmiany o poznawaniu “innych par” celem wspólnych wypadów zimą w góry, latem nad morze, a w długi weekend – wrzuceniu kaszanki na grilla i zalaniu robaka.
Niedawno w Polsce ukazał się poradnik Dossie Easton i Janet W.Hardy „Puszczalscy z zasadami”. Publikacja podejmuje charakterystyczny dla współczesnego świata problem związków, które przestają dotyczyć już tylko dwóch osób, a wierność nie stanowi głównego wyznacznika relacji. Coraz wyraźniej na mapie heteroseksualnej męskości pojawia się motyw czerpania przyjemności z bycia pasywną stroną seksu analnego (partnerka penetruje za pomocą specjalnego dildo). W obliczu tych kwestii, dla wielu ludzi nadal szokujących, a jakże ważnych dla erotyki i tożsamości seksualnej XXI wieku, sadomasochistyczna wariacja na temat Kopciuszka tchnie staroświecką nudą.
Gdzie pędzisz, porno mamuśko?
Książka Jones reklamowana jest jako porno dla mamusiek (mummy porn), gospodyń domowych, pragnących dreszczyku emocji. Określenie nowoczesnej „kobiecej literatury” trafiło już do internetowych słowników, za chwilę odnajdziemy je pewnie w drukowanych encyklopediach. Sukces „Pięćdziesięciu twarzy Greya” tłumaczy się również popularnością elektronicznych czytników książek. W popularnym salonie sprzedaży jedna z klientek nie mogła się doczekać drukowanej wersji powieści Jones tak bardzo, że specjalnie kupiła gadżet, aby móc miesiąc przed premierą rozkoszować się wersją e-bookową. Dodatkowo, e-czytnik to gwarancja bezpieczeństwa: nikt nie zawiesi oka na okładce, nikt nie będzie czytać przez ramię, nie zgromi porno mamuśki pełnym dezaprobaty wzrokiem.
Nie przeceniajmy znaczenia trylogii Jones, która jest co najwyżej objawem przemian obyczajowych, a nie ich przyczyną. Pornografia coraz śmielej wkrada się do głównego nurtu. Wkrótce filmy hollywoodzkie będą wchodzić na ekrany w dwóch wersjach: zawierającej sceny naturalistycznego seksu (pojawi się grupa porno-dublerów i dublerek) oraz pozbawionej tych scen. Wydawnictwo Total E-Bound wydało „odświeżone” klasyki literatury, rozszerzone o seksualne wstawki: dowiadujemy się, że Sherlock Holmes i Watson byli kochankami, a „Wichrowe wzgórza” Emily Bronte doskonale pasują do konwencji bonadge. Pornografizacja głównego nurtu kinowego nadciąga od strony Larsa von Triera. Plotkarski PR donosi, że na planie “Nymphomaniac” amerykański gwiazdor Shia LaBeouf uprawiał prawdziwy seks, a starając się o rolę wysłał reżyserowi nagranie upojnych chwil spędzonych w sypialni ze swoją partnerką.
Udowodnienie, że w epoce kultury obrazkowej książka może odnieść komercyjny sukces, wyższość czytnika nad książką drukowaną, pornograficzna estetyka szukająca miejsca w głównym nurcie – to tylko kilka z kwestii, które pojawiły się wraz z premierą pierwszego tomu trylogii. Jesteśmy tak naprawdę na początku drogi, którą poprowadzi nas odziany w lateks Christian Grey. Prawdziwa machina ruszy, kiedy na pojawi się ekranizacja, chyba nikt nie wątpi, że ten moment nadejdzie prędzej niż się spodziewamy.