Artykuł
Po śladach Bator
Zawieszenie pomiędzy jedną książką a drugą jest dla twórcy poważnym kryzysem. Joanna Bator odreagowała go fizycznie. Stan twórczej beznadziei połączony z bezsennością przyniósł jednak nowe literackie pomysły – dwa zasłyszane zdania. Pierwsze: „Fizycy stworzyli niszę w czasie”. Drugie: „Znikła bez śladu”. Tutaj zaczyna się „Wyspa Łza”.
Przełom roku 2013 i 2014 był dla Joanny Bator szczególny. I intensywny. W październiku 2013 roku otrzymała Nagrodę Literacką „Nike” za zamykającą „trylogię wałbrzyską” powieść „Ciemno, prawie noc”, a już w marcu 2014 roku w księgarniach można było kupić „Rekina z parku Yoyogi”, kolejny – po „Japońskim wachlarzu” – zbiór eseistycznych tekstów poświęconych Japonii. Po doprowadzeniu dwóch głównych projektów literackich do końca (wątek Piaskowej Góry z pewnością jeszcze pojawi się w twórczości Bator – czego świadectwem jest choćby „Wyspa Łza”; temat japoński, o czym przypomina autorka w wywiadach, został przynajmniej na pewien czas wyczerpany) pojawiła się pustka znana doskonale wielu pisarzom, którzy zostają „osieroceni” przez własne książki. Na niektórych twórcach ten specyficzny czas zawieszenia pomiędzy jedną książką a drugą nie robi większego wrażenia – Bator odreagowała go fizycznie („Był maj, a ja nie spałam od stycznia”). Z bezsenności połączonej z twórczym kryzysem ratują ją dwa przeczytane gdzieś bądź zasłyszane zdania, które staną się zaczynem kolejnych literackich pomysłów. Pierwsze brzmi: „Fizycy stworzyli niszę w czasie”. Drugie: „Znikła bez śladu”. Tutaj zaczyna się „Wyspa Łza”.
Teaser w tropikach
Choć tak naprawdę w tym miejscu zaczyna się powieść „Rok królika”, która ma ukazać się jeszcze w tym roku. Według zapewnień autorki jej bohaterką będzie Anna Karr, fikcyjna „mroczna bliźniaczka” Sandry Valentine, młodej Amerykanki, która porzuciła ustabilizowane życie w Nowym Jorku i wyruszyła w świat szukać przygód. 28 marca 1989 roku pojawiła się na Sri Lance, gdzie spędziła osiem dni, po czym „znikła bez śladu”. Został po niej tylko plecak, połamane okulary i przewodnik „Lonely Planet” oraz kilka podpisów w księgach miejscowej ambasady i mgliste wspomnienia osób, które mogły ją spotkać. Czy Anna Karr wyruszy cejlońskim tropem Sandry, czy natrafi na jej ślady, jaki z tym wszystkim związek mają Ząbkowice Śląskie? – na te pytania odpowie „Rok królika”. A po części zaś „Wyspa Łza”, która jest nowatorskim pomysłem zrealizowania literackiego teasera – książki, która ma zapowiadać właściwą powieść. Joanna Bator wybrała się na Sri Lankę wraz fotografem Adamem Golcem, którego zdjęcia stanowią integralną część „Wyspy Łzy”. Celem wyprawy było szukanie śladów Sandry, ale także przygotowanie gruntu pod powstającą powieść. Przede wszystkim jednak chodziło o to, by dać się ponieść melancholii i z orientalnej podróży o znamionach reporterskiego śledztwa uczynić podróż do własnego wnętrza. „Jadę więc z czarnym zeszytem tropem Innej kobiety, by napisać reportaż literacki z przygód własnego ja w tropikach. Nie ma co liczyć na klasyczną autobiografię, ani na historię detektywistyczną, ale wycisnę z miąższu rzeczywistości samą esencję prawdy i doprawię ją zapachem cynamonu. Cóż innego mi pozostaje, skoro już wciągnęła mnie nisza w czasie”. Co z tego wyszło? Czytelnicy Joanny Bator mogą być zawiedzeni. Nie ma tu ani fabularnych rusztowań, ani narracyjnej swady, które były siłą „trylogii wałbrzyskiej”. Nie ma też – jak w jej japońskich książkach – antropologicznych analiz wynikających z fascynacji odmienną kulturą. Jest za to opowieść o literackich demonach, które budzą się w tropikach.
Ślady, znaki
Cejlońska podróż Joanny Bator jest podróżą po śladach osób, które odwiedziły to miejsce przed nią. Punktem wyjścia jest oczywiście pełna niedomówień historia Sandry Valentine i jej tajemniczego zniknięcia. Ale z przeszłości spoglądają duchy dużo bardziej poważne. Choćby Witkacy, który na Sri Lance spędził jedną z najtragiczniejszych nocy w swoim życiu (Bator odwiedza „Witkacowski” hotel równo całe sto lat później – znaki, znaki!). Przygnębiony po samobójczej śmierci narzeczonej, Jadwigi Janczewskiej, dał się namówić Bronisławowi Malinowskiemu na egzotyczną wyprawę, której celem miała być Nowa Gwinea. Nigdy tam nie dotarł. Przyjaźń z Malinowskim skończyła się właśnie na Sri Lance, skąd Malinowski udał się w dalszą podróż sam. Nie wiadomo, co było powodem kłótni. Wiadomo, że Witkacy, przygnębiony stratą przyjaciela i miłosną tragedią, rozważał popełnienie samobójstwa. W jednym z listów pisał: „Na Ceylonie w Domhilli i w Naalande chciałem się zabić. Siedziałem z browningiem przy skroni. Nie mogłem tego zrobić, bo wstrzymała mnie w ostatniej chwili myśl o Rodzicach. Podróż ta to męka bez granic”. Ale ta męka miała również dobre strony – reminiscencje pobytu na Cejlonie, gdzie Witkacy uległ „bzikowi tropikalnemu”, są doskonale widoczne w jego twórczości. Zwłaszcza we wściekle kolorowych obrazach, które zaludniają przedziwne stwory. Drugim punktem odniesienia jest Nicolas Bouvier, dla którego dwuletni pobyt na Cejlonie był jednym z etapów azjatyckiej podróży. Czas spędzony na wyspie opisał w krótkiej, lecz niezwykle intensywnej książce „Ryba-Skorpion”, która jest raczej zapisem majaczeń niż opisem rzeczywistości. Trawiony gorączką (a przez moment, podobnie jak Witkacy, miłosnym niespełnieniem) Bouvier poddaje się niezwykłej magii tego miejsca, gdzie demony i czarownicy są na porządku dziennym, gdzie obezwładniające piękno doprowadza do szaleństwa. „Nie wyobrażacie sobie nawet, jak bardzo moje życie tutaj może być męczące. To ciągłe rozdwojenie uwagi między światem widzialnym i niewidzialnym po prostu mnie dobija” – pisał Bouvier, co Bator cytuje z nieskrywaną zazdrością. Emocjonalne i fizyczne rozedrganie Witkacego i Bouviera oraz tajemnica Sandry Valentine są dla autorki „Wyspy Łzy” doświadczeniami nieosiągalnymi. Jej krótki pobyt na Cejlonie, we wszystkich aspektach zaplanowany i turystycznie „sterylny”, nie ma w sobie nic magicznego. Stąd uporczywe poszukiwanie mrocznej cudowności w wydarzeniach zwyczajnych. Wszystko jest zatem dla Bator usilnie znaczące – od zatrucia pokarmowego po spotkanie bezdomnego psa. W poszukiwaniu nieoczywistego posuwa się do tego, by wkraczać w prywatne życie autochtonów, choć sama zdaje sobie świetnie sprawę, że w pasiastych haremkach i sportowym dresie nie tylko nie pasuje do ich świata, ale jako biała Europejka poniekąd wpisuje się w postkolonialne paradygmaty ugruntowanych podziałów społecznych. Udaje jej się mimo wszystko stać uczestniczką intrygujących wydarzeń, które niosą w sobie literacki potencjał (nocny koncert saksofonowy w środku dżungli, spotkanie z kolekcjonerem pająków), ale w porównaniu z granicznymi doświadczeniami Bouviera i Witkacego wypadają one dość blado. Jedyną płaszczyzną porozumienia z literackimi poprzednikami są opisy zmagań z wszędobylskimi (i przerażającymi) owadami. Pisali o nich wszyscy troje. Szczególnie dużo Witkacy, który jeszcze przed wyjazdem zastanawiał się w listach „czy moje prace nie zostaną zjedzone przez mrówki”.
Wyhaczyć zahaczki
Bator, która odgórnie nastawia się na doznania z pogranicza koszmaru i jawy („Zdecydowałam się ulec tropikalnemu bzikowi podszytemu melancholią”), nie mogąc rywalizować z poprzednikami na wywołujące dreszcz przeżycia, odkrywa na szczęście oryginalny temat, którym jest… ona sama. Wyimki z autobiografii pojawiają się zrazu w „Wyspie Łzie” jedynie jako odpryski podstawowej narracji związanej z pobytem na Sri Lance. Początkowo są to jedynie dopowiedzenia, jakieś historie pozornie rozwijające się obok głównego tematu, wycieczki rodzinne (ze szczególnym uwzględnieniem postaci, które były pierwowzorami bohaterów „trylogii wałbrzyskiej”). Wreszcie staje się jasne, że podróż na odległą wyspę jest kolejną próbą oderwania się od przeszłości, a raczej uzmysłowieniem sobie, że nie da się uciec od swojej biografii. „Jednym z głównych bohaterów Wyspy Łzy jest czas. Ta opowieść toczy się w kilku czasach jednocześnie, bo żyję tu w linearnym rytmie kolejnych miejsc i wydarzeń płynących jak rzeka i jednocześnie każdego dnia zanurzam się w czasie wertykalnym, który jest jak deszcz: spada z nieba, wsiąka w ziemię, paruje ku niebu i skrapla się. Czuję go na swojej skórze i włosach. Pierwszy czas mija, drugi trwa i podczas tej podróży zagłębiam się w nim coraz bardziej, a niewątpliwe piękno Wyspy Łzy, jej egzotyczne smaki i zapachy, cała ta tropikalna sceneria staje się tylko tłem dla wewnętrznej przygody z samą sobą” – pisze Bator, która na potrzeby rozmowy z sobą samą powołuje postać mrocznej bliźniaczki, sobowtórki, żeńskiej odpowiedniczki wywodzącej się z romantyzmu figury Doppelgängera. Dopiero na tym poziomie cała niezborna pozornie opowieść zaczyna układać się w precyzyjną całość. Nagle okazuje się, że w „Wyspie Łzie” zasadą konstrukcyjną jest parzystość, czy raczej bliźniaczość. Sandra Valentine i Anna Karr. Witkacy i Bouvier. Joanna Bator i obecna w jej książkach „dziewczynka, o której umiem pisać tylko w trzeciej osobie”. Wreszcie odległe, choć bliźniacze morza. I odległe wyspy – ta, która niczym łza skapuje z Indii, i jedna z greckich wysp, na której Bator pisze swoje książki. Stąd też każda historia, każda z postaci, każdy z obrazów ze Sri Lanki staje się dla Bator „zahaczką”, czyli fragmentem rzeczywistości, który w niekontrolowany sposób przenosi w symboliczne miejsce i symboliczny czas – najczęściej związane z biografią (także duchową) oraz twórczością. „Tak działa magia zahaczki – pozwala tkać fikcje literackie, które nie są kłamstwami. Na tym polega pisanie”. Zahaczka – według Bator – jest osobistą (może nawet intymną) kategorią teoretyczną, pomocną przy budowaniu i odczytywaniu tekstów literackich. Dla czytelników zahaczką jest „Wyspa Łza” – cała i we fragmentach. Można ją traktować jako reporterską relację z podróży, jako mglistą zapowiedź przyszłej powieści, ale przede wszystkim jako autobiograficzną i autotematyczną opowieść Bator o tym, na jak różnych poziomach może realizować się „ja-w-tekście”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w pełni usatysfakcjonowani „Wyspą Łzą” będą jedyni najwierniejsi czytelnicy Bator. Sama autorka być może nie będzie wobec „Wyspy Łzy” tak krytyczna jak Witkacy wobec swoich cejlońskich enuncjacji (które po latach opatrzył adnotacją „humorystyczne”), ale z pewnością nie zaliczy jej do panteonu swoich utworów. Tym bardziej, że była to książka pisana niejako na zamówienie, a przecież nawet sama autorka przypomina z przekąsem (odwołując się do katuszy Witkacego, biedzącego się nad podróżną relacją zamówioną przez zakopiańską prasę): „To jedno się nie zmienia, biedni artyści obiecują coś, a potem muszą się zmagać z faktem, że pomysł, który wydawał się tak wspaniały, okazuje się kompletnym niewypałem i trzeba wszystko zaczynać od nowa w bólu i łzach”.