Artykuł
Podróże w czasie z Markiem Krajewskim
Marek Krajewski w pojedynkę zmienił mapę polskiej literatury kryminalnej, wprowadzając ją – niejako przy okazji – na salony niedostępne wcześniej dla literatury gatunkowej. Najnowszą powieścią, „W otchłani mroku”, wrocławski prozaik dowodzi, że jego formuła na bestseller wciąż się nie wyczerpała. Głębia filozoficznych dysput dodaje zaś całości uroku.
W serialu „Życie na Marsie” nadkomisarz śledczy z Manchesteru w tajemniczy sposób cofa się w czasie do roku 1973. Przyzwyczajony do komputerowych analiz i biurokratycznych procedur policjant wkracza w świat zupełnie egzotyczny – pełen tytoniowego dymu, brutalny, brudny i niepoprawny politycznie. Z pozoru rzeczywistość angielska lat siedemdziesiątych nie ma nic wspólnego ze scenerią powieści Marka Krajewskiego. Jednak dzięki nim czytelnik, podobnie jak serialowy policjant, może odkryć, że przeszłość kryje w sobie niebywałą intensywność, której próżno szukać w dwudziestym pierwszym wieku.
Bohaterowie stworzeni przez Marka Krajewskiego żyją „bardziej”. Eberhard Mock i Edward Popielski jedzą obficie, piją codziennie oraz, nawet po sześćdziesiątce, z zapałem odwiedzają domy rozpusty. Ta sybarycka intensywność doznań ma też drugą stronę medalu. Ich życie jest okupione pasmem zawodowych i osobistych porażek, stratą najbliższych, fizycznym cierpieniem i piętnem wojennych zawirowań. Edward Popielski, okrutnie doświadczony w poprzednich powieściach cyklu lwowskiego, pojawia się w najnowszej powieści Marka Krajewskiego jako emocjonalny wrak. Tytułowa otchłań mroku – bardziej niż ze zgliszczy powojennego Wrocławia – spoziera z wypalonej duszy detektywa. To nie Edward Popielski zatem ani nie zamienione w gruz miasto jest bohaterem tego kryminału. W centralnym punkcie powieści Krajewski umieszcza zło – nie tylko, jak dotychczas, jako doświadczenie cierpienia i okrucieństwa, lecz jako punkt teoretycznych, filozoficznych rozważań.
Rok 1946. Do szkoły marsz
W kontekście tegorocznych (a właściwie corocznych) dyskusji publicznych na temat jakości polskiej edukacji, fabuła “W otchłani mroku” intryguje. Oto w 2012 roku profesor filozofii Wacław Remus, rozczarowany poziomem nauczania w polskich szkołach, pragnie wznowić funkcjonowanie liceum podziemnego – Liceum Subterraneum, które ma być wzorowane na szkole istniejącej w powojennym Wrocławiu w latach 40. Tamta była, przynajmniej w teorii, heroiczną próbą dotarcia do młodzieży z niemarksistowską filozofią i językami klasycznymi. Dzięki pozostawionemu potomnym pamiętnikowi Edwarda Popielskiego Remus poznaje historię nieformalnej grupy kilkorga uczniów i dwóch profesorów. Detektyw Popielski pojawia się, aby wyłonić spośród nich donosiciela UB. W porównaniu do dotychczasowych zadań lwowianina sprawa wydaje się wyjątkowo prosta i niezbyt brutalna. Jednak wkrótce uczennice zaczynają padać ofiarą brutalnych gwałtów dokonywanych przez radzieckich żołnierzy. Edwarda Popielskiego ogarnia ta sama wściekła bezsilność wobec obecności NKWD i komunistycznych władz miasta, którą odczuwał Eberhard Mock w stosunku do nazistowskich zwierzchników, gdy na Wrocław wołano Breslau. Fabularnych déjà vu jest tu więcej – cień przygód niemieckiego detektywa objawia się zwłaszcza, gdy wspomnimy śledztwo z powieści „Festung Breslau”, gdzie o gwałt na młodej dziewczynie podejrzewano umundurowanych Rosjan.
Krajewski stara się jednak przekroczyć ramy kryminalnej konwencji, wplatając w opowieść dyskurs akademicki. Teoretyczne rozważania dwóch profesorów o istocie, sensie i przeznaczeniu zła nadają powieści głębię. Jednocześnie muszą one jednak zostać zweryfikowane wobec faktycznie zadawanego cierpienia (którego opisów Krajewski jak zwykle czytelnikowi nie oszczędza). „W otchłani mroku” jest niewątpliwe czymś więcej niż pociągowym czytadłem klasy B, choć zapewne nie każdego odbiorcę filozoficzne dysputy wciągną.
Rok 1999. Plaut w cieniu Eberharda Mocka
Gdyby nie popularność wrocławskiego policjanta spod pióra Marka Krajewskiego mogłyby wyjść teksty bardziej jeszcze hermetyczne niż jego praca doktorska „Prozodia greckich zapożyczeń u Plauta”. Zakończywszy karierę akademicką, Krajewski nie zaprzestał być apologetą starożytności, przemycającym do swoich krwawych i mrocznych powieści miłość do łaciny i greki. Każda kolejna książka wzbogaci nas więc o kilka przydatnych sentencji lub filozoficznych anegdot. Autor ten na każdym kroku uwiarygodnia treść własnych książek swoją biografią. Źródłem informacji o przedwojennym Lwowie w pierwszej kolejności była dla niego matka, kresowianka z pochodzenia. Wiedzę, którą zdobył jako sprzedawca w sklepie jubilerskim wykorzystał, choćby w najnowszej powieści podczas opisywania kamienia szlachetnego – tygrysiego oka. Związek między tożsamością Krajewskiego a jego twórczością najpełniej odzwierciedla jednak cykl wrocławski. Pisarz odważył się umiejscowić powieści „na własnym podwórku”, ze skrupulatnością bibliotekarza (którego obowiązki nota bene przez wiele lat pełnił) odtwarzając detale przedwojennego Breslau. Tym samym zapoczątkował nie tylko modę na retrokryminał czy powieść miejską w Polsce, ale także zainteresowanie Wrocławiem i jego historią. Tutejsi przewodnicy oferują wycieczki śladami detektywa Mocka, a oficjalny portal miejski mapy ze szlakami, które jako wytyczyli bohaterowie cyklu.
Rok 2009. Patent na retrokryminał
Odbiór powieści o Eberhardzie Mocku nie był jednak jednoznacznie pozytywny. Precyzja opisu to bowiem nie to samo co szczegółowe, nieraz niesmaczne, przedstawianie reakcji ludzkiego ciała na zadawane cierpienie. Ponadto, o ile rysy na charakterze Mocka łatwo było wybaczyć, tłumacząc je wymogami konwencji, o tyle brak postaci kobiecych, które nie byłyby córami Koryntu lub cudzołożnicami, spotykał się z krytyką czytelniczek (bo to przede wszystkim panie powieści Krajewskiego czytują). Pisarz wprowadził więc nowego bohatera – Edwarda Popielskiego, wdowca, mieszkającego w przedwojennym Lwowie wraz z córką i kuzynką. Tym samym osiągnął kompromis między oczekiwaniami czytelniczek (pozytywna bohaterka Leokadia) a własnym przepisem na bohatera kryminału (Edward jako wdowiec czyni zadość swym erotycznym żądzom identycznie jak Mock, czyli w objęciach prostytutek). Jednak między lwowskim a wrocławskim cyklem podobieństw nie brak, szczególnie jeśli chodzi o bohaterów, którzy zdają się różnić wyłącznie wzrostem i fryzurą. Obaj – Mock i Popielski – są pedantyczni i skorzy do gniewu, kochają szachy, brydża, obfite jedzenie, kobiety, alkohol, tytoń i łacinę. Mimo tych zbieżności warsztatowe umiejętności Krajewskiego w cyklu lwowskim wciąż zachwycają. Autor nie przestaje być wierny topograficznym szczegółom i historycznym detalom, ale osiąga też coś więcej. Doskonale odzwierciedla pewną „przaśność” kresowej społeczności, miękką frazę „bałakania” i specyficzny lwowski humor. Aż szkoda, że akcja „W otchłani mroku” powróciła do Wrocławia. Zniszczone miasto, pełne kalek, żebraków i nieszczęśliwych ofiar wojny do najprzyjemniejszych nie należy.
Rok 2013. Kryminały pod strzechy
Gdy w 1999 roku ukazała się „Śmierć w Breslau” (a także praca doktorska Krajewskiego), jedynym rodzimym autorem kryminałów, goszczącym pod strzechami polskich domów była Joanna Chmielewska. Od tego czasu upłynęło ledwie czternaście lat, a mapa polskiej literatury sensacyjnej zmieniła się całkowicie. A właściwie należałoby powiedzieć, że zmienił ją Marek Krajewski. W 2006 roku autor „Festung Breslau” otrzymał Paszport „Polityki”, co pokazywało, że coraz częściej powieść kryminalną traktuje się u nas jako literaturę piękną po prostu, a nie jej gorszą („tę trzecią”) siostrę. Jego książki to jednak przede wszystkim dobra, rzemieślnicza robota. Zasług Krajewskiego jako prekursora polskiego kryminału po 1989 roku nie sposób przecenić. Czy powinien zrezygnować z tematyki, w której czuje się dobrze i poszukać zupełnie nowej drogi? „W otchłani mroku” pokazuje, że to zarzut absurdalny. W kryminale retro sam Krajewski może jeszcze sporo zrobić, a czytelników nowa odsłona przygód Popielskiego znudzić nie powinna.