25 września 2012

Zapiski z podziemia

Autobiografia Salmana Rushdiego to jedna z najbardziej oczekiwanych książek ostatnich lat. Murowany bestseller i to na całym świecie (z drobnym wyjątkiem krajów muzułmańskich, gdzie autor jest na indeksie). Czyta się ją świetnie, choć ludzie dobrze znający twórczość pisarza mogą się czuć trochę rozczarowani.

 

Tę historię znają nawet ci, którzy nie interesują się literaturą. W 1988 roku znany autor nagrodzonych Bookerem „Dzieci północy” wydaje „Szatańskie wersety”. Powieść w której jedna z kilku opowiadanych historii dotyczy niejakiego Mahmuda, postaci przypominającej proroka Mahometa. Rushdie, choć pochodzi z muzułmańskiej rodziny, kompletnie nie zrozumiał, jakie mogą być konsekwencje tej publikacji. Zaczyna się od protestów w Pakistanie, potem są demonstracje w Wielkiej Brytanii, Iranie i kilku innych krajach świata, aż wreszcie ajatollah Chomeini wydaje fatwę. Każdy muzułmanin ma prawo zabić autora „bezbożnej książki”.

 

Jest rok 1989. W Polsce zaczyna się Okrągły Stół. Rushdie na dekadę schodzi do podziemia, z którego właśnie wyszła nasza „Solidarność”. Nie bez podstaw sądzi, że może zostać zabity. W następnych latach z ręki fanatyków ginie jego japoński tłumacz, a autor włoskiego przekładu i norweski wydawca ledwo uchodzą z życiem z zamachów. Pisarz ukrywa się w dziesiątkach domów pod ochroną brytyjskiej policji (najczęściej nadzoruje go czterech policjantów). Pomagają mu w tym setki ludzi dobrej woli. Życie w ukryciu obfituje w momenty dramatyczne, jak wtedy gdy jest niemal pewien, że zamordowano jego syna i byłą żonę, ale zdarzają się i komiczne, np. gdy, by uniknąć dekonspiracji, chowa się pod stołem przed hydraulikiem. Co zdumiewające Rushdie w tym czasie pisze kilka dobrych książek (przede wszystkim „Ostatnie westchnienie Maura” i „Ziemię pod jej stopami”), dwa razy się rozwodzi i poznaje czwartą żonę. Ba, nawet zostaje ojcem. Jest to możliwe dzięki dyskrecji jego przyjaciół, którzy nigdy nie „spalili” żadnej z kryjówek. To wszystko opisuje Rushdie w „Josephie Antonie” (tytuł to nazwisko pod którym się ukrywał, a wziął je od imion ulubionych klasyków Antoniego Czechowa i Josepha Conrada).

 

Ale znajdziemy w tej książce dużo więcej. Bardzo ciekawe jest obserwowanie reakcji zachodniego świata na fatwę, gier politycznych wokół tej sprawy i najróżniejszych inicjatyw podejmowanych przez samego Rushdiego oraz jego przyjaciół, by mógł wyjść z ukrycia. Pisarz nie oszczędza nikogo, w tym także siebie, opowiada z pasją i szczerze, bywa bardzo dowcipny i bardzo brutalny.

 

To skąd lekkie rozczarowanie? Wynika ono z proporcji. Grubo ponad 80 procent tekstu 600-stonicowej autobiografii Rushdiego to jego wspomnienia z życia w ukryciu. Pasjonujące przez jakieś 200 stron, dalej już tylko ciekawe, a momentami nawet lekko nużące. Ile można się w końcu ekscytować kolejnymi zmianami kryjówek i ochroniarzy? Tymczasem to, co zajmuje raptem pierwszych kilkadziesiąt stron książki – opowieść o Indiach, Pakistanie, ukochanym rodzinnym Bombaju – aż prosi się o uzupełnienie, rozbudowanie, komentarze. Podobnie jak skomplikowane relacje Rushdiego z Anglią, kulturą brytyjską i jego wrastanie w Londyn (który stał się jego drugą „małą ojczyzną”). Brakuje też w tej książce głębszej charakterystyki mulutikulturowych inspiracji których pełna jest proza autora „Dzieci północy”. Rushdie, czego dowodzi wielokrotnie w autobiografii, jest na tyle świadomym autorem, że mógłby je wyczerpująco przestawić. Nie robi tego, bo nie chce. Woli wyrzucić z siebie skrywaną latami frustrację, wynikającą z życia w nieustannym zagrożeniu.

 

W sumie jednak nie ma co narzekać. „Joseph Anton” nie zostawia czytelnika obojętnym i zapada w pamięć. Ponieważ po lekturze ma się poczucie lekkiego niedosytu, aż chce się po odłożeniu książki sięgnąć po kolejne dzieło Rushdiego.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także