Artykuł
Żona + książka = Wielkie Nieskończone Kłopoty
„Gdy żona gotuje, to mężowi smakuje” ‒ głosi mądrość ludowa. Kiedy jednak żona bierze się za pisanie, wtedy zaczynają się prawdziwe komplikacje. A jeśli jest to na dodatek żona pisarza… Dzieci głodne, bo zajęcie w końcu niedochodowe, naczynia niepozmywane, w domu brudno, a państwo młodzi wiecznie pijani. Zamiast obiadu – dysputy filozoficzne, w miejsce uczciwego etatu – głupie pomysły. Jak żyć? Faktycznie nijak. Ani państwo Fitzgeraldowie, ani państwo Przybyszewscy, ani państwo Shelley nie dożyli sędziwego wieku. Może to i dobrze, bo ludzie po czterdziestce to podobno bydlaki.
Piękna pani pozna piszącego pana
Pisarze poznają swoje postrzelone żony zwykle w niezbyt sprzyjających okolicznościach. Żeby trafić na muzę czy bratnią duszę, trzeba się w końcu sporo naszukać. Kiedy Percy Shelley porwał słodką Mary do Genewy, ona miała 17 lat, a on – żonę i dziecko. Dziewczyna zdążyła napisać „Frankensteina”, zanim Percy się z nią ożenił. Artyści musieli poczekać aż pierwsza wybranka, Harriet, szczęśliwie utonie.
Nic w tym zresztą takiego znowu niespotykanego. Wspólna ścieżka przez życie dwojga artystów usiana jest często trupami. Dagny i Stanisław Przybyszewski stąpali w pijanym widzie po grobie Marty Foerder, z którą poeta miał trójkę dzieci. Warto dodać, że to ostatnie urodziło się już po ślubie z Dagny, a przyczyną samobójstwa nieszczęsnej Marty była czwarta ciąża. Cóż, ona rodziła mu dzieci, piękna Dagny przyczyniła się zaś do „narodzin duszy”.
Zdarzały się też odwrotne sytuacje. Harriet Taylor przez ponad 20 lat żyła w niezalegalizowanym związku z Johnem Stuartem Millem. Pan Taylor, jej szacowny małżonek i ojciec trójki dzieci, tolerował filozoficzny romans, ale rozwieść się nie chciał z obawy przed skandalem. Millowie tyle szczęścia co Shelleyowie nie mieli i na zgon męża Harriet musieli czekać prawie ćwierć wieku.
Właśnie na tej, artystycznej, wyjałowionej z konwenansów glebie, wyrosła piękna miłość Scotta i Zeldy Fitzgeraldów. Tu wszystko przebiegało jak należy, przynajmniej na początku. Piękna dziewczyna poznaje pięknego chłopca na potańcówce, zakochują się, potem jest ślub, sława, pieniądze, dziecko i śmierć na tyle wcześnie, by nas nie znudzić. Może dziewczyna była trochę puszczalska, a z zaręczynami czekała na pierwsze jaskółki finansowej prosperity wybranka. Brak trupów w szafie i pokątnych dzieci należy jednak uznać za niewątpliwy sukces.
Kto pierwszy ten lepszy?
Więc udało się nam usidlić artystę. Po ślubie zaczyna się rzeczywistość, ale nie szara – tylko bajeczna. Przecież jesteśmy muzami. Scott Fitzgerald pisał: „Ożeniłem się z bohaterką moich opowiadań, inna kobieta by mnie nie interesowała”. Wszystko fajnie, tylko jak długo można być bohaterką cudzej powieści? Czas wziąć narrację we własne zgrabne ręce.
Problem w tym, że wchodzimy mężowi w paradę. Razem mieszkamy, razem balujemy, razem śpimy – trudno, żebyśmy pisali o różnych rzeczach. No i zaczyna się wyścig. Kto pierwszy postawi ostatnią kropkę? Panie, jak wiadomo, nie czekają jak panowie miesiącami na natchnienie i dziarsko biorą się do roboty. Wyobraźcie sobie, co musiał czuć Scott przez lata pracujący nad powieścią „Czuła jest noc”, gdy Zelda w czasie pobytu w szpitalu ni z gruszki, ni z pietruszki napisała „Zatańcz ze mną ostatni walc”. Obie książki miały charakter autobiograficzny i opowiadały o ich szalonej miłości. Fitzgerald na szczęście długo się nie gniewał. Pomógł żonie wykończyć powieść, a potem żyli krótko i nieszczęśliwie.
Czasem wyścig niepostrzeżenie dla męża wygrywa ukochana. Ciekawe, czy Percy Shelley spodziewał się, że za dwieście lat każdy dzieciak będzie go kojarzył co najwyżej jako męża autorki Frankensteina. Podobnie smutna historia spotkała Jana Lemańskiego. Gdy on spokojnie pisał sobie bajki i satyry, jego młoda żona po cichu stawała się forpocztą awangardy. Później, po rozwodzie, spaliła suknie, wyrwała sobie zęby i przeszła do historii jako pionier polskiego transgenderyzmu.
Nieważne kto trzyma pióro
Kobieta zaczyna pisać i zaraz rodzą się plotki. Szowiniści będą twierdzić, że wyręczył nas szacowny małżonek, feministki przypiszą paniom dzieła panów. Do dziś Mary Shelley próbuje się odebrać autorstwo Frankensteina. Z kolei Dagny Przybyszewską podejrzewają o wyręczanie pijanego męża w wypełnianiu obowiązków pisarskich. Nie są to wątpliwości niczym nieuzasadnione. Gdy Scott Fitzgerald podpisywał się pod opowiadaniami Zeldy, małżonkowie dostawali za nie cztery razy wyższe honorarium.
Z pisarskiego wyścigu tylko John Stuart Mill potrafił wyjść z klasą. Bez ogródek przyznaje w pamiętnikach, że „Poddaństwo kobiet” napisał wspólnie z żoną. Filozof doszedł do jedynej sensownej konkluzji w tej materii: „Gdy dwie osoby dzielą myśli i spostrzeżenia, nie ma znaczenia, które z nich trzyma pióro”.
Jeśli nie chcesz naszej zguby, rewolwery ukryj luby
Poza nielicznymi wyjątkami, małżeństwo pisarzy to mieszanka wybuchowa. Zelda spłonęła w szpitalu psychiatrycznym, Scott umarł z przepicia, Percy Shelley utonął (karma?). A to i tak mrzonka w porównaniu z tym, jak kończyły się inne historie.
Najgorzej, jeśli mąż nie jest zazdrosny o literaturę, ale o małżonkę. Lemański z morderczym zamiłowaniem tropił urojonych kochanków Komornickiej. W końcu nie wytrzymał i na krakowskich Plantach w czasie spaceru zaczął strzelać do żony i jej kuzyna. Maria zarobiła dwie kule, ale że jako pisarka lubiła dramatyczne zwroty akcji, nie porzuciła męża i wiernie przychodziła pod jego więzienne okno.
Dużo celniejsze oko miał Władysław Emeryk, który, widząc jak Dagny dręczą zdrady Przybyszewskiego, zakończył jej męki strzałem w głowę. Na usprawiedliwienie szalonego Emeryka możemy dopowiedzieć, że chwilę później pozbawił się życia w podobny sposób.
Dopóki puenta nas nie rozłączy
Takie to były mroczne finały dziwacznych trójkątów: mąż – żona – literatura. Czasy się jednak zmieniają. Era żon pisarzy dobiegła końca. Żyjemy w czasach mężów pisarek. Panowie póki co milczą.