Recenzja
Co tak burczy?
W tej historii nie znajdziemy najbardziej przerażającego zdania, które słyszeliśmy w dzieciństwie: „Nie wstaniesz, dopóki nie zjesz”.
To kolejna już świetnie zrobiona książka Oli Cieślak, dowcipna, pouczająca i dobrze narysowana. Nie ma tu żadnych realistycznych ilustracji, mnóstwo za to rozwichrzonych, pozornie tylko niedopracowanych linii. Cieślak daje nam nowoczesną książkę dziecięcą.
„Co tak furczy? Co tak burczy?” – pyta mały słoń. Chodzi oczywiście o burczenie w brzuchu, o głód, a tym samym o uczenie się o tym, co można zjeść. Autorka pokazuje jedzenie jako przygodę, a nie smętne przedszkolno-domowe medytowanie nad talerzem. W tej historii nie znajdziemy najbardziej przerażającego zdania, które słyszeliśmy w dzieciństwie: „Nie wstaniesz, dopóki nie zjesz”. Słoń i myszki codziennie zjadają coś innego. Jest to jadłospis egzotyczny, ale tylko na poziomie językowym. W środę zwierzątka spożywają renklody, w czwartek – radamer, w niedzielę – pavlovą. Cieślak pokazuje zatem, że jedzenie jest zabawne i ciekawe, nawet jeśli jemy ser żółty, śliwki albo tort z owocami i bezą. Na koniec: „Nie do wiary! Po tygodniu poluzować muszę spodium. Z taką dietą każdy zuch w tydzień wyhoduje brzuch!”. Cieślak przypomina, że za każdym daniem stoi jakaś historia, z każdą wiąże jakiś rymowany, prosty wierszyk, który wpadnie w ucho dwulatka-niejadka.
To ważne, żeby dzieciom jedzenie nie kojarzyło się z tym, co nudne, żeby nie czuły się do niego zmuszane. Cieślak demokratycznie łączy w swojej książeczce to, co zdrowe (pomidorki ze szczypiorkiem) i to, co atrakcyjne (pizza, frytki), to, co dla dorosłych (camembert) i to, co dla dzieci (manna z miodem). Powstanie z tego książka-kuchnia fusion dla najmłodszych na grubych kartonowych stronach.