Recenzja
Eksperymentalny mrok w „Mitach Cthulhu” według Alberto Breccia
Twórczość kreatora architektury obłędu i koszmaru z Providence na dobre zadomowiła się w komiksie, udowadniając jak idealnie skrojone jest dla niego to medium. Choć sam Lovecraft nie darzył zbyt wielką miłością innych firm sztuki poza słowem pisanym, to odnoszę wrażenie, że spodobałyby mu się Mity Ctulhu narysowane przez Alberto Breccia.
Urodzony w Urugwaju a tworzący w Buenos Aires, Alberto Breccia to już twórca kultowy, którego prace były inspiracją dla kolejnych pokoleń komiksiarzy, jak choćby Frank Miller czy Mike Mignola. „Mity Ctulhu” to pierwszy album urugwajczyka, z którym miałem przyjemność obcować. I muszę przyznać, że było to spotkanie bardzo niepokojące i dziwne. Jak dowiadujemy się z przedmowy, album, który trzymamy w dłoni, powstawał w odcinkach na przestrzeni pięciu lat, a ujrzał światło dzienne w 1973 roku. Breccia był już wtedy na fali popularności za sprawą poprzednich prac jak horror polityczny „Mort Cinder” czy „Eternauta”, obie pozycje są dziś dostępne polskiemu czytelnikowi.
Mity Ctulhu powstały do scenariusza Norberto Buscaglia, który zajął się adaptacją opowieści H.P.Lovecrafta. Obaj twórcy pragnęli mariażu dwóch form sztuki ; literatury i komiksu, tak aby mogły zamieszkać na jednej płaszczyźnie, nic na tym nie tracąc. I tak trafiamy do świata, w którym mrok i groza czai się w każdym kadrze i słowie. Jako fan twórczości samotnika z Providence, czułem, jakbym na nowo odkrywał jego opowieści. Z jednej strony wiedziałem, że wkraczam na dobrze znane sobie tereny, z drugiej zaś, jakbym poznawał zupełnie inny ich wymiar. Buscaglia z wprawą rzemieślnika przeniósł teksty Lovecrafta do komiksu, dzięki czemu świetnie się je czyta. Natomiast warstwa graficzna Breccia to już majstersztyk i wisienka na torcie. Surowy i eksperymentalny styl rysownika z Buenos Aires to coś, czemu ten album zawdzięcza swój kultowy status.
To jak artysta posługuje się czernią atramentu na żyletkach przyniósł mu już zasłużoną sławę. U Breccia, kadrowa narracja przebiega w różnoraki sposób. Nie sposób jej tak łatwo przylepić łatkę. Np. opowieść „Zgroza w Dunwich” jest bardzo realistycznie rozrysowana, kadry czyta się płynnie i całkiem spokojnie zaś tytułowy „Zew ctulhu” to już formalna jazda bez trzymanki. Dobrze znany horror o pradawnym mieście, w wersji Brecci jest przepełniony groteską i abstrakcyjnymi rozwiązaniami. Kształty przedmiotów ciężko rozpoznać, kadry są pełne atramentowego mroku i celowych zaburzeń wszelkiej linearności. Horyzontalne ujęcia większych planów i plenery, przywodzą na myśl, opisywaną czeluść kosmosu u Lovecrafta. Linearna dekonstrukcja tyczy się przede wszystkim zobrazowania postaci przedwiecznych, których Lovecraft nie opisywał zbyt dobitnie, pozostawiając wiele dla wyobraźni odbiorcy. To było chyba kluczowe u autora mitologii Ctulhu, aby wzbudzić strach przed tym co jest trudne do opisania, odlegle nieludzkie i trudne do objęcia dla naszego rozumu. Ta kosmiczna groza stworzyła doskonałe pole dla rysunków urugwajczyka, który doskonale rozumiał i czuł estetykę grozy Lovecrafta.