Recenzja
Epidemia absurdów
Wrocław. Czasy komuny. Izolatoria zapełnione po brzegi pacjentami, u których podejrzewa się bardzo zaraźliwą i niebezpieczną odmianę ospy. To jednak dopiero początek.
Początek korowodu okropności i… absurdu. Robert Jerzy Szmidt w swojej najnowszej powieści „Szczury Wrocławia. Chaos” nie szczędzi bowiem Czytelnikom ani czarnego humoru, ani plastycznych opisów wypływających wnętrzności i rozbryzgującej się krwi.
Przez Polskę przetacza się epidemia – nie byle jaka, bo niewiarygodnie zaraźliwa i (nie)śmiertelna. Nie jest to bynajmniej epidemia czarnej ospy, a… najprawdziwsza apokalipsa zombie. (Nie)umarli prą nieprzerwanie na przód, mordując każdego, kto stanie na ich drodze. Wystarczy skaleczenie zadane przez potwora, by samemu zmienić się w zombie. Żywe trupy wydają się niepokonane – z łatwością rozrywają ciała swoich ofiar, nasycając się ich energią. Brodzą we krwi, stąpają po oderwanych kończynach i za nic mają wysiłki władz. ZOMO, wojsko, lekarze – wszyscy są bezradni; każda próba unicestwienia zombie kończy się katastrofą.
Zombie to jednak nie jedyna epidemia, która rozpościera swe macki nad Polską. Równie okrutny, a przy tym absurdalny jest wirus komunizmu – pachnący spożywaną litrami wódką, przepełniony biurokracją i ślepym przywiązaniem do bzdurnych rozkazów, cwaniactwem i kombinatorstwem. Komunizm wraz z całą swoją aparaturą i – nomen omen – kulturą zostaje w powieści wyszydzony i zdemaskowany jako jeden z największych absurdów w historii naszego kraju. Jego symbolem stają się nieudolni oficerowie, niesłusznie karani żołnierze i władze, zapatrzone w butelkę wódki i niezdolne do podejmowania jakichkolwiek racjonalnych decyzji.
Robert Szmidt z gracją łączy cynizm i makabreskę, z literacką łatwością manewruje między sarkastycznymi opisami komunistycznego cwaniactwa a krwawymi scenami walki z zombie. Z wdziękiem balansuje na granicy kiczu – jest to jednak kicz nieszkodliwy, ściśle wpisany w konwencję opowieści o żywych trupach. Kicz tworzący klimat i niedrażniący – o ile ktoś ma mocny żołądek i nerwy.
Dzieło Szmidta nie odznacza się ani skomplikowaną warstwą fabularną, ani rozbudowanym rysem psychologicznym bohaterów. Ważniejsza staje się tu atmosfera grozy – nasza, swojska, historycznie absurdalna. Tak jak nasze, polskie są żywe trupy, rozłażące się na resztę Europy. Polacy od wieków bowiem borykają się z różnymi potworami – z politycznymi ciemiężycielami, nałogami, a teraz także z zombie. I niechaj drżą twórcy kultowych dzieł jak „The Walking Dead” czy „World War Z” – w naszych polskich żywych trupach tkwi bowiem ogromny potencjał – zwłaszcza, gdy zestawi się go z historią Polski.
„Szczury Wrocławia. Chaos” to nie jest powieść dla wrażliwych Czytelników, którzy mdleją na widok krwi. To nie jest również powieść dla osób, które poszukują literatury ambitnej i stanowiącej intelektualne wyzwanie. Szmidt stworzył bowiem dzieło kontrowersyjne, ale bardzo interesujące w odbiorze i… oczyszczające. Jeśli ktoś nie boi się tematu zombie – z przyjemnością zanurzy się wraz z pisarzem w duszne uliczki ogarniętego epidemią Wrocławia.