31 października 2014

Groza geriatryczna

Krajewski w pewnym momencie popadł w schematyczność, ale we „Władcy liczb” w końcu przełamuje słabszą passę.

Odkąd Marek Krajewski stał się bardziej patriotycznym autorem i obleśnego niemieckiego sybarytę Eberhardta Mocka zastąpił równie perwersyjnym polskim epileptykiem Edwardem Popielskim, przestałem być bezkrytycznym fanem jego kryminałów. Nie wiem dlaczego tak się stało – przecież powinno być lepiej, powinien się czytelnik naiwny, czyli ja, identyfikować bardziej z bohaterem o polskich korzeniach. Może to za sprawą Lwowa, które to miasto już od dawna jest miłym celem wycieczek alkoholowych do naszego targanego przez wiatr historii sąsiada. Nostalgia za Lwowem ma postać „wesołej Lwowskiej Fali”,  Szczepcia i Tońcia, a nie kawiarni Szkockiej i mrocznych zagadek matematycznych. Dawny i dzisiejszy Lwów są swojskie – Wrocław jako miasto „odzyskane” łatwiej jest przedstawić w sposób tajemniczy i nieoczywisty. Wrocław niemiecki nie istniał w naszej świadomości przez lata, podobnie zresztą jak prawdziwy Wrocław powojenny – była tylko propaganda.

W końcu Popielski, podobnie jak wielu mieszkańców kresów Wschodnich przeniósł się do stolicy Górnego Śląska. Niestety nie zmienia to faktu, że wrocławskie powieści, których jest głównym bohaterem, nadal nie robią na mnie takiego wrażenia jak te o starym, nieistniejącym Breslau. Krajewski od jakiegoś czasu popadł w schematyczność pisząc erudycyjne, makabryczne, ale jednak coraz bardziej podobne do siebie książki. Szczęśliwie „Władca liczb” okazał się powieścią, która posiada to coś, czego brakowało mi w poprzednich historiach o Popielskim. Właściwie jest kilka rzeczy w tej książce, które sprawiają, że czytało mi się ją z większą przyjemnością niż poprzednie.

Po pierwsze właśnie schematyczność. We „Władcy liczb” Krajewski zabiera nas w podróż po Wrocławiu w czasie gorącego lata 1956. Łysy tropi sprawę tajemniczych samobójstw, które przewidział szalony matematyk arystokrata, niejaki Zaranek-Plater. To wyciągnięcie swoistej nerwicy natręctw i nadanie jej matematyczno-okultystycznego wymiaru (Zaranek-Plater uważa, że samobójstwa są ofiarą dla „boga liczb”) pozwala inaczej spojrzeć na konstrukcję samej powieści.

Po drugie – geriatryczność. Edward Popielski jest w tej powieści siedemdziesięcioletnim starszym panem, który dorabia sobie jako prywatny detektyw-szantażysta i w gronie podobnych mu wiekiem ludzi się obraca. Z tego powodu stał się postacią, o dziwo, bardziej chandlerowską – nadal lubi piękne kobiety, ale raczej je podziwia z daleka niż zaprasza na orgie, nadal pakuje się w kłopoty, ale raczej dostaje po gębie niż nokautuje przeciwników. Książka na tym zyskuje – jak na dzieło Krajewskiego zaskakująco mało tu ohydy i perwersji. Co nie oznacza, że nie ma jej w ogóle. Nawet wątki współczesne – typowe dla pisarza zagranie z retrospekcjami – dotyczą osób starszych.

Po trzecie okultyzm i groza – mroczne zakamarki miasta, niejednoznaczna rola dostojników kościelnych, wielbiciele ezoteryki. To nie jest typowe wyobrażenie czasów postalinowskiej odwilży. Krajewski właściwie od jakiegoś czasu pisze trochę takie horrory, powieści grozy z detektywem w roli głównej, ale na sposób pozytywistyczny, z naturalistycznym nachyleniem. Tu widać to szczególnie. „Władca” przypomina pozytywistyczne powieści grozy albo fantastykę z tamtego okresu, gdzie tajemnica na pozór nie z tego świata domagała się jakiegoś naukowego wyjaśnienia.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także