2 kwietnia 2015

Jazda po bandzie

Rozbiera Angelę Merkel, uczy Wagnera polskiego, podgląda Kafkę w łazience. Włazi tam, gdzie zwykle biografowie nie zaglądają. Janusz Rudnicki, przeciwnik patosu, odwija z folii wielkości życiorysy pisarzy, polityków czy ich żon, podsuwając pod nos ludzi, nie osiągnięcia. Sam skromnie obwołuje się „Życiorystą”, a nie mistrzem słowa. A mógłby.

„Jeśli macie ochotę na taki dom wariatów, jego dozorca uchyla Wam drzwi” pisze Rudnicki we wstępie. I rzeczywiście zapowiedź to nie na wyrost, bo gdyby próbować jednym zdaniem określić, jaka jest jego książka, można by napisać, że to właśnie czyste szaleństwo.

Wybitni stają się tu przeraźliwie mali. I nie chodzi bynajmniej o odebranie im zasług. Raczej uzmysłowienie, że w pewnym sensie początek i koniec bywają zwyczajnie smutne, a to co w środku też rzadko wypełnione jest samymi sukcesami. I choć informacja o tym, ile razy dziennie Franz Kafka mył ręce nie wydaje się kluczowa w zrozumieniu jego twórczości, wywleczona u Rudnickiego na plan pierwszy, nabiera wagi wiedzy obowiązkowej.

Bo Rudnicki jest życiorystą, nie biografem. Po pierwsze interesują go właśnie proste, codzienne czynności, nierzadko myśli opisywanych, które odgaduje w zależności od humoru. Po drugie jest w nim coś z nihilisty i artysty jednocześnie, który świadomy warsztatu i wiedzy, pozwala sobie gwizdać na pisarskie konwenanse. I paradoksalnie jego biografie to małe dzieła sztuki, choć widzę już, jak autor ruga mnie za te ciężkie słowa, których prawdopodobnie nie chciałoby się mu dźwigać.

Bo Rudnicki wcale nie zachęca do lektury, Rudniki czytelnika bajeruje, po czym pozwala sobie na wszystko. I nie przeszkadza nam tu żaden potocyzm, żadna prowokacja ani wulgarność. Wszystkie tropy i zabiegi językowe stanowią w połączeniu z treścią konstrukcję nie do zastąpienia, w której im prostszy przekaz, tym mocniejszy efekt.

Na tym polega tajemnica „Życiorysty”, że spisany jest luźnym, pozbawionym wzniosłości stylu i brzmi trochę jak zbiór anegdot wysypujących się z rękawa. Co nie znaczy wcale, że przychodzą narratorowi, może analogicznie – narraciście, bez wysiłku. W zdaniach widać troskę o słowa, które mają wywołać nieprzypadkowe emocje i skojarzenia.

Ale „Życiorysta” to nie tylko biografie. Poza pierwszą częścią narrator ciągnie nas jeszcze „W stronę recenzji” i do „Miejsc”, które być może o stopień poważniejsze, zostawiają nas z równie celnymi pointami i obecnym nieustannie dozorcą. To ciągle ten sam złośliwy, cyniczny, momentami prostacki narrator, ale odważny na tyle, by wyjrzeć zza zdań, ujawnić swoje sondy czy podzielić się własnymi kłopotami. Bo jak przyznaje, żywot recenzenta nie byłby nawet taki zły, gdyby nie… książki. A Rudnicki, chociaż je wszystkie lubi, nie ma kłopotu, by mówić o wadach. Nie zważa przy tym na polityczną poprawność. „ Dziady? pyta w jednym ze szkiców – Patos tak pretensjonalny, że jakby to ode mnie wtedy zależało, w sześćdziesiątym ósmym, to również ściągnąłbym je z afisza”. Tak właśnie mniej więcej wygląda jazda z „Życiorystą” po bandzie.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także