Recenzja
Książka o związanych rękach
Skończył studia, jest zdrowy, niezależny finansowo, ma niezłą pracę, zdolną i śliczną dziewczynę. Wszystko, czego młodemu człowiekowi potrzeba do życia? Nie do końca, bo jak tu cieszyć się swoim szczęściem, jeśli jest uzależnione od alkoholu; regularnie zdarza mu się nie wracać na noc, a jak już się pojawi, śmierdzi moczem i wódką.
Patryk Fijałkowski wchodzi do świata polskiej prozy tematem, który mistrzowsko został już nakreślony przez Jerzego Pilcha w „Pod mocnym aniołem”. Debiutant nie stara się na szczęście Pilcha naśladować. Szuka własnego sposobu na zmierzenie się z problemem, z tą różnicą, że uzależnionym nie jest sam narrator, a jego dziewczyna. Osią „Śniegu widmo” nie jest jednak tylko pytanie, jak pomóc wyjść z nałogu osobie, którą się kocha, ale czy człowiek jest dzisiaj zdolny do prawdziwych poświęceń. Ta wątpliwość głównego bohatera „czy daję z siebie wszystko”, powraca w powieści niczym refren piosenki, której słowa zna się na pamięć, choć niekoniecznie lubi.
Przypadek Laury jest beznadziejny, na nic zdają się postanowienia i obietnice. Dziewczyna jest w historii uosobieniem ludzkich słabości. Piotr to jej zupełne przeciwieństwo. W czasie, kiedy rozstawanie się jest łatwiejsze niż usunięcie konta z Facebooka, gra rolę współczesnego Herkulesa wykazującego się nadludzkimi siłami i cierpliwością. Po ostatniej fali powieści o singlach i wolnych związkach, heroizm w imię miłości został nieco w „Śniegu widmo” otrzepany z kurzu. I choć niektóre działania bohatera Fijałkowskiego wydają się niedojrzałe czy impulsywne, broni go każąca chwytać się każdej brzytwy nadzieja.
Bo gdyby książka debiutanta z Wyszkowa wymagała podtytułu, spokojnie można by nazwać ją właśnie epopeją o nadziei i sile wyobrażeń. Lektura „Śniegu…”, choć w dość brutalny sposób, przypomina o niezrealizowanych planach i pragnieniu świata doskonałego, w którym nie istnieje bezsilność i związane ręce.
Sposób, w jaki zostają ujęte wątpliwości bohatera, odległy jest od powieści, którą nazwalibyśmy klasyczną w formie. Narracja prowadzona jest w retrospektywny, nierzadko oniryczny sposób, pełen filmowych scen czy krótkich ujęć. Sama fabuła, podobnie jak pamięć narratora, płata czytelnikowi figle – zdarzenia symultanicznie na siebie nachodzą i zacierają się, co czasem prowadzi w kąt, z którego nie da się wyjść bez cofnięcia kartki. Nie można odmówić za to Fijałkowskiemu wyczucia rytmu i brzmienia zdań, choć melodia, jaką nam przygrywa, składa się niemal wyłącznie z depresyjnych i traumatycznych nut.