10 września 2020

Olimpijki – recenzja książki

Reportaż Anny Sulińskiej o polskich sportsmenkach, które fetowały olimpijskie sukcesy począwszy od lat sześćdziesiątych to – ujmując rzecz w dwóch słowach – opowieść o determinacji i dyskryminacji. Po debiucie „Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u” także w „Olimpijkach” autorka zajmuje się losami kobiet, pozostających w cieniu rzucanym przez sylwetki męskich bohaterów. A robi to barwnie i przejmująco. 

Tło

Był taki czas, kiedy wydarzenia transmitowane przez telewizję miały siłę wspólnototwórczą i na trwałe osadzały się w pamięci zbiorowej. Choć może ciężko uwierzyć w to pokoleniu Netflixa i TikToka, Polacy masowo gromadzili się przed teleodbiornikami, by oglądać festiwal opolski, a potem latami podśpiewywać usłyszaną tam piosenkę „Śpiewać każdy może” w brawurowym wykonaniu Jerzego Stuhra. Obowiązkowym punktem turnusów wczasowych było wspólne komentowanie poczynań uczestników „Koła fortuny”, który to program wygenerował takie bon moty, jak „Magda, pocałuj pana”. I w końcu – sport. Złote czasy reprezentacji Polski w piłce nożnej oraz igrzyska olimpijskie jednoczyły naród we wspólnych emocjach sportowych, a także tych wynikających z bycia świadkiem historycznych momentów. Kto nie słyszał o wykonanym na olimpiadzie w Moskwie geście Kozakiewicza?

Na drugim planie

Lektura „Olimpijek” uzmysławia, że trudno powiedzieć to samo o sportsmenkach, których sukcesy olimpijskie takie emocje wzbudzały. A wobec powyższego nie można nie wymienić z osobna bohaterek książki, którymi są Jarosława Jóźwiakowska, Daniela Walkowiak-Pilecka, Helena Pilejczyk, Stanisława Walasiewicz, Ewa Kłobukowska, Irena Szewińska, zawodniczki drużyny siatkarskiej – brązowe medalistki z Tokio i Meksyku, a także Czesława Kościańska-Szczepińska i Małgorzata Dłużewska-Wieliczko. Książka – jak zastrzega autorka – nie jest wyłącznie przeglądem rekordów czy biografii, a kolejne rozdziały stanowią rysy biograficzne reprezentantek Polski na tle powojennych realiów społecznych i politycznych (wyjątkiem jest ostatni – dotyczący medalistek z lat osiemdziesiątych, a przez to nie do końca licujący z poprzednimi).

A dostajemy tu i prawdziwe sportowe emocje, choć kibicujemy zawodniczkom w ich zmaganiach sprzed pół wieku, i skrajne uczucia rozpinające się pomiędzy niedowierzaniem w brak profesjonalizmu, z jakim stykali się sportowcy tej rangi, a rozczuleniem ich ujmującą beztroską. Srebrna medalistka w skoku wzwyż bierze udział w zawodach w jednym bucie (bo tak lubi), opadając po skoku na kupę piasku (bo materaców jeszcze się nie stosuje). Zdobywczyni pierwszego medalu olimpijskiego w kajakarstwie dla Polski nie umie pływać, a że jest to przeszkodą w starcie, legitymuje się kartą pływacką, którą zdała za nią uczynna koleżanka. Biegaczki sztafety po wygranym biegu, niczym niesforne uczennice przemycają pod koszulką jednej z nich pałeczkę, by sprezentować ją trenerowi.

Tymczasem prywatne losy tych młodych, dzielnych dziewczyn głęboko poruszają. Ówcześni członkowie kadry olimpijskiej trenują na sprzęcie i w warunkach z dzisiejszej perspektywy urągających ich osiągnięciom, za które zresztą dostają marne wynagrodzenie. Do tego kobiety traktowane są jak sportowcy drugiej kategorii, zdarza się, że muszą ustępować miejsca nie tylko męskim reprezentantom, ale i działaczom. A to nie najgorsze, co je spotyka. Poczucie rażącej niesprawiedliwości nie opuszcza czytelnika, gdy pojawiają się opisy okrutnych z punktu widzenia psychologii praktyk mających potwierdzić „kobiecość” zawodniczek. Te o stereotypowo męskim wyglądzie, zbyt gwałtownej według decydentów zwyżce formy albo niewygodnej przewadze wobec konkurentek z innych krajów, a także osoby interseksualne poddawane są upokarzającej procedurze intymnych oględzin przez grono przypadkowych osób. Związane z tym insynuacje zakończyły karierę biegaczki Ewy Kłobukowskiej, która z telewizji dowiedziała się o wykluczeniu z udziału w kolejnych igrzyskach z powodu kontuzji. Żaden uraz nie miał miejsca, chyba że za taki uznać jej złamane odtąd życie.

Oddźwięk

Zaskakujące jest to, że „Olimpijki”, cofając nas do wydarzeń sprzed kilku dekad, jednocześnie płynnie wpisują się w aktualny dyskurs społeczny i to na kilku poziomach. Anna Sulińska od początku stawia tezę o dyskryminacji kobiet w świecie sportu, a opisane historie to kolejne argumenty na jej rzecz. Od zawodniczek, które z ogromną determinacją reprezentowały barwy narodowe na najważniejszej imprezie sportowej, oczekiwano, że będą prasować koszule działaczom – w ilu innych dziedzinach życia do dziś padają podobnie poniżające propozycje? Książka może być też głosem w sprawie sytuacji środowisk LGBT+, które – to wiemy na pewno – wciąż zmagają się z niezrozumieniem, wykluczeniem, agresją. I w końcu odsłania ona kulisy władzy, gdzie niezmiennie realizuje się partykularne interesy kosztem słabszych. Widać więc, że o ile w świecie sportu (któremu bliżej dziś do biznesu niż czystej pasji) wiele się zmieniło od lat sześćdziesiątych, o tyle w sferze ludzkiej mentalności – nie dość.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także