Recenzja
Sto odcieni bieli
Jerzy Ficowski w mojej prywatnej świadomości na pewno nie egzystował jako poeta. W kategorii literatury dziecięcej zdecydowanie był w niej autorem baśni cygańskich (“Gałązka z drzewa słońca”). Stąd zaskoczenie tą książką – duże i miłe.
Lektura o zimie – właśnie na teraz, poniekąd może jako złudne pocieszenie, bo za oknem zimy jak na lekarstwo. Jeśli jej szukacie, znajdziecie ją w „Śnieżnych rymach białej zimy”, wydanej przed laty, teraz wzbogaconej o dodatkowe prace, odnalezione w archiwum Mieczysława Piotrowskiego. Lekkie rymy, bardzo melodyjne, które przenoszą nas do świata dziecięcych zabaw i marzeń, eksperymentów, obserwacji. To świat z przeszłości, kiedy to wolny i trochę smętny zimowy czas dzieci spędzały nie przed komputerami, ale na górkach i pagórkach, lodowiskach, kiedy to z niecierpliwością wyczekiwały wyschnięcia zmoczonych rękawiczek, śniegu, lepiły bałwana, dokarmiały ptaki. Wtedy był to czas i na zadumę i na zachłyśnięcie się pięknem wyczarowanym przez Panią Zimę: białymi koronkami szronu, chwastami mrozu, srebrnymi arabeskami. W wierszach Ficowskiego jest wyczuwalny ten klimat: z nieba lecą śnieżyce i zawieje, na szybach rosną mroźnego zielska krocie, za oknem wygłodniałe ptaki czekają na słoninkę.
Uroku dodają ilustracje – jakby pokryte śniegiem, otoczone swego rodzaju tajemnicą, senne, w stu odcieniach bieli, niekiedy brudnej, gdzieniegdzie ożywione żółtym fotelem na biegunach, czarnym gawronem, zieloną choinką.
Nietuzinkowa, ładnie wydana książka dla tęskniących za zimą.