Recenzja
„(…) ta nić czarna się przędzie…”
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, poeta absolutnie osobny i jedna z najciekawszych postaci w najnowszej literaturze polskiej, w swym ostatnim tomie znów śpiewa tę samą piosnkę o miłości, śmierci, ojczyźnie i języku. Nie powinno nas to jednak niepokoić.
Autor Piosenki o zależnościach i uzależnieniach ma przyzwolenie na bycie monotonnym i do bólu powtarzalnym – my i tak stoimy zasłuchani i nieco bezradni wobec jego poezji.
Laureat Nagrody Nike konsekwentnie trzyma się raz obranej drogi twórczej, będącej pewnym rodzajem życiopisania. Niełatwe dzieciństwo, mroczne dzieje rodziny ściśle splecione z „wielką” historią, choroba psychiczna matki, rozchwiana tożsamość – te i inne elementy biografii autora nie tylko śmiało wkraczają do jego świata poetyckiego, lecz co więcej – konstytuują go. Nie da się czytać wierszy Dyckiego, ignorując postać i losy samego poety. Stopień szczerości i autentyzmu (ale nie ekshibicjonizmu czy taniej liryczności wyznań) jest tak silny i niecodzienny, że z jednej strony dezorientuje czytelnika, ale z drugiej – świadczy o sile poezji, którą „robi się z małych rzeczy”, ale która służy głównie do tego, „ażeby opłakiwać innych”.
Tytuł tomu nie jest pustym intertekstualnym gestem, lecz śladem prawdziwego doświadczenia. Gdy poeta miał jedenaście lat, jego chora na schizofrenię matka mówiła o tym, że czuje się kochanką Norwida. To zdarzenie z dzieciństwa stało się impulsem do pisania wierszy. Postać Norwida okazała się dla Dyckiego figurą poezji w ogóle, ale także polszczyzny, w której autor Nenii mieszka „niczym w kościółku”. To matce zawdzięcza on zarówno to, że mówi po polsku, jak również to, że jest poetą:
a kiedy już zapanowała jasność
matka i tak (niczym w dobrej
poezji) poruszała się w zupełnych
ciemnościach chciałbym podobnie.
W Kochance Norwida znów dość dużo mówi się o bezdomności, braku zakorzenienia, przebywaniu na granicy – kultur (polskiej i ukraińskiej) i zmultiplikowanych tożsamości. Jednak absolutną dominantą tomu jest postać matki, która uruchamia dyskurs dotyczący szaleństwa, inności, polskości, a także języka. Kochanka Norwida to owoc namysłu nad czymś, co nazwalibyśmy „językiem matczynym”, choć polszczyzna oferuje nam jedynie „język ojczysty”, co jest zresztą w jakiś sposób wyjątkowe na tle innych języków (mother tongue, Muttersprache, langue maternelle). W kontekście poezji Dyckiego pojęcie „języka matczynego” wydaje się jednak jak najbardziej na miejscu.
Dycki udowadnia, że można tworzyć poezję o wielkiej sile wyrazu nawet (a może przede wszystkim) z „brudnych szmat”, czyli osobistych bolesnych doświadczeń, a zarazem uchronić się przed kiczem, banalnością i patosem. Do tego niezbędna jest jednak wysoce indywidualna, niepowtarzalna dykcja i gorzki urok tych wierszy, które wabią czytelnika, a później nie pozwalają mu zasnąć.
Wydaje się, że w Kochance Norwida Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki wykorzystał do końca swój dobrze sprawdzony sposób mówienia o świecie. Doszedł do pewnej granicy, za którą czai się poetycka maniera i czytelnicze znużenie. Tych ostatnich niebezpieczeństw nieco się obawiam, ale z drugiej strony jestem bardzo ciekawa, co będzie dalej. Mam przeczucie, że w kolejnym tomie autor Imienia i znamienia zaskoczy nas w sposób, którego nikt z nas się nie spodziewa.