12 sierpnia 2014

Włochy to iluzja

Ilekroć mam okazję oglądać mecze włoskiej reprezentacji piłkarskiej, nachodzi mnie podobna refleksja: jak to możliwe, że zawodnicy, którzy grają na co dzień w tak antypatycznie nastawionych wobec siebie drużynach, stosując względem swoich przeciwników cały wachlarz mniej lub bardziej bolesnych sztuczek (spektrum werbalnych i niewerbalnych złośliwości jest w wypadku włoskiej Serie A nadspodziewanie szerokie), zamieniają się podczas zgrupowań i turniejów w sprawnie działający organizm, a ich widoczne na pierwszy rzut oka koleżeństwo i wzajemne oddanie bynajmniej nie wydaje się wysilone. A teraz proszę sobie wyobrazić, że tak wygląda cały kraj.

 

Podstawową motywacją, jaką zdawał się kierować autor książki „Włosi. Życie to teatr”, wydaje się odczarowanie Italii z narosłych wokół niej licznych stereotypów. Maciej A. Brzozowski rozprawia się m.in. z mitem ciemnowłosego amanta z Południa i powszechnym przekonaniem dotyczącym kulturowej homogeniczności Włoch. Półwysep Apeniński jawi się tu raczej jako miejsce różnorodne, wręcz patchworkowe: książkę otwierają informacje dotyczące okoliczności zjednoczenia kraju w 1861 roku, z których jasno wynika, że wzbudzenie ducha narodowego było przede wszystkim wynikiem działań „marketingowych”. Nie mogło być inaczej: młode państwo włoskie zawierało w sobie liczne pomniejsze księstwa, państewka i zarządzane przez możne rody państwa-miasta przywodzące na myśl antyczne polis, choć najczęściej o zdecydowanie bardziej prowincjonalnym charakterze. Mimo wielu lat, które upłynęły od zjednoczenia, podział ten w mniejszym lub większym stopniu funkcjonuje do dziś i nie chodzi tu tylko i wyłącznie o „terroni” („wieśniaków”) z biednego Południa i „polentoni” („zjadaczy polenty”) z lepiej rozwiniętej Północy.

 

Włosi – mimo kulturowej różnorodności – nie są jednak, parafrazując Austriaka Roberta Musila, ludźmi bez właściwości. Tym, co ich łączy, jest paradoksalnie to, co ich dzieli (nic dziwnego, że do sympatyków Italii należał m.in. mistrz paradoksów Oscar Wilde) , czyli „campanilismo”, postawa polegająca na absolutnej afirmacji tego, co własne i regionalne, a co za tym idzie niechęci do obcych. Obcym nie musi zresztą być cudzoziemiec, wystarczające okazują się różnice terytorialne w obrębie granic własnego kraju. Do dziś nauka włoskiego „na żywo” nastręcza sporo problemów, a to ze względu na ilość dialektów stosowanych w różnych regionach. Za powstanie jednego, narodowego języka możemy dziś dziękować nie tylko Dantemu, ale i Rai Uno.

 

Brzozowski uwypukla jednak przede wszystkim inną z cech narodowych. Odwołujący się do znanego i wyeksploatowanego toposu, nieco pretensjonalny tytuł książki (z drugiej jednak strony, kto kupiłby dzieło zatytułowane „Włochy to iluzja”?*), jest bez wątpienia kluczowy. Włosi to w ujęciu autora (który jest nie tylko, z racji wykształcenia, teoretykiem, ale i „praktykiem” Italii – sporo lat spędził pracując w koncernie Fiata, a także podróżując po kraju) naród, którego główną namiętnością zdaje się teatralizowanie życia. Widać to chociażby w zamiłowaniu do przemyślanego i efektownego ubioru (wszak mamy do czynienia z krajem projektantów i dizajnerów) oraz w praktykowanym niemal zawsze, niezależnie od okoliczności, „pokazywaniu się”. Przekładając rzecz na polskie realia, łatwo moglibyśmy posądzić Włochów o kołtuństwo, jednak nic bardziej mylnego. Dla mieszkańców Italii miejski deptak to wybieg lub scena, która zawsze skłania do gotowości do pieczołowitego odegrania swojej roli. „Fatal charm”, o którym mówił w kontekście Włoch (wówczas jeszcze rozbitych) lord Byron, tkwi być może w paradoksie, na którym zdają się one ufundowane: to kraj ludzi spontanicznych, a zarazem wyginających się w wystudiowanych pozach, bezwzględnie oddanych swojej rodzinie – przede wszystkim seniorom rodu – a jednocześnie niemogących obyć się bez półnagich prezenterek w programach telewizyjnych o dowolnym charakterze, kraj gorliwych katolików, którzy ogromną wagę przywiązujących do zabobonów i fetyszy (patrz choćby: zakazana po jakimś czasie przez Kościół adopcja czaszek). Pewnie dlatego trudno nie zakochać się w tym dziwacznym, ale niewątpliwie zachwycającym miejscu. Brzozowski przyznaje się do swojej miłości, dodaje jednak, że jest to uczucie niełatwe, dlatego też nie mamy do czynienia z peanem na cześć Italii, a całość przyprawiona jest sporą dawką obiektywizmu.

 

Nie sposób nie zauważyć jednak, że większa część – owszem, sprawnej, wartkiej i momentami dość dowcipnej – narracji Brzozowskiego skupia się niemal wyłącznie na jednej, wybitnie mieszczańskiej i nieco staroświeckiej (łatwo byłoby wytknąć autorowi parę genderowych kiksów) stronie życia, co sprawia, że jest to raczej pozycja dla tych, którzy dopiero zaczynają lub planują zacząć zgłębianie tematu niż dla koneserów. Nie dowiemy się zbyt wiele na temat najwspółcześniejszej włoskiej kultury – co prawda autor włącza konteksty pochodzące m.in. z kinematografii, ale sama kwestia sztuki, dziedziny, która wydaje się wpisana w genotyp Włochów, zostaje potraktowana po łebkach – nie mają tutaj też czego szukać zwolennicy nieco bardziej alternatywnych praktyk turystycznych. Mimo że znajdziemy sporo informacji na temat specyfiki współczesnej włoskiej rodziny, co jest nierzadko wsparte źródłami socjologicznymi, Włochy Brzozowskiego to przede wszystkim centra miast i kuchnia. Dolce far niente, czyli słodkie nieróbstwo, jakie pada udziałem niemal każdego, kto zdecydował się tu przyjechać, jest tu niczym mgła, która przesłania inne dziedziny życia.

 

Nieco rekompensuje ten fakt manifestacyjnie subiektywny epilog, który służy autorowi do opowiedzenia o swoich „prywatnych” Włoszech. Pojawia się tu choćby alfabetyczny spis Włochów (i nie tylko) godnych zainteresowania, a w nim postaci tak różne, jak papieżyca Joanna, Enzo Ferrari czy nieznani szerszemu gronu przyjaciele Brzozowskiego. To dobry kierunek, w końcu o członkach narodu, który zbrukanie jednej z włoskich potraw przez znanego brytyjskiego kucharza potrafi odpłacić słowami „za użycie chorizo i jogurtu do carbonary powinna grozić kara” lub „Jamie Olivier robiący carbonarę, to jak Giordano Bruno robiący podpałkę”, chciałoby się dowiedzieć jak najwięcej.

 

*Ja kupiłbym bez wahania, nie wróżę jednak sukcesu komercyjnego.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także