Felieton
Prawdziwy Indianin
Jest jakaś wyniosła mądrość w człowieku z wypchanym jastrzębiem na ramieniu.
Od dawna mam teorię, że to największa korporacja w Polsce. Albo chociaż franczyza. Ci „peruwiańscy” Indianie pojawiający się czasem na większych festynach i grający na ulicach. Wyglądają zawsze tak samo, rozpoznaję ich po nieco przykurzonym wypchanym jastrzębiu, do bólu europejskim, którego jeden z nich zwykle ma przyczepionego do ramienia. Czasem wyobrażam sobie, że zerwał go ze ściany w jakimś muzeum przyrodniczym i dał drapaka zanim się ktokolwiek połapał. Kradziony jastrząb albo jakiś krogulec to by było coś.
Ale pewnie jest inaczej, rozwiązanie systemowe, proza excela. Mam teorię, że ci Indianie to jest wielkie korpo – mają siedzibę na ostatnim piętrze szklanego wieżowca gdzieś w Warszawie, zatrudniają tysiące grajków, mają swoją fabryczkę wypchanych jastrzębi i tłocznię płyt CD z sielskim pitu-pitu. Fletnie Pana i bawełniane bransoletki w ciepłych kolorkach, na które był szał, gdy chodziłem do liceum, sprowadzają z Chin wagonami. Wydają cały ten stuff w podziemiu tego wieżowca, ustawia się tam kolejka kolesi w strojach z frędzlami, a pani Jadzia, do bólu nieindiańska, wydaje każdemu za pokwitowaniem zestaw „peruwiańskiego grajka” – walizkę z płytami, odtwarzacz CD, głośnik na kółkach, trochę bransoletek i wypchanego jastrzębia owiniętego w folię. I mapkę, na której mają zaznaczone, gdzie będą grać. Nie wierzę bowiem, że jest ich garstka, widzę ich przecież wszędzie. Gdyby było ich raptem kilku, musiałbym uznać, że jeżdżą za mną, a to by było jednak na wskroś megalomańskie.
Jakkolwiek by nie było, jest w tym ich indiańskim cyrku jakaś głęboka mądrość. Bardzo ją szanuję. Odstawiają przecież przedstawienie zbudowane na naszych wyobrażeniach. W kraju nad Wisłą tylko nielicznym było dane zobaczyć prawdziwego Indianina, a takiego z Ameryki Południowej to widziała raptem garstka. Ale każdy czytał przygody Tomka albo coś Arkadego Fiedlera więc umie sobie wyobrazić. I kolesie z wypchanymi jastrzębiami doskonale się w te nasze wyobrażenia wpisują. To trochę tak jak z indyjską kuchnią. Tej prawdziwej nikt by w Polsce nie był w stanie tknąć, więc co mądrzejsi idą po rozum do głowy i po prostu sypią trochę więcej curry albo szafranu. I obleci, bo przecież i tak mało kto jest w stanie to porównać z oryginałem. Z Indianami z Peru jest trochę podobnie. Wystarczy, że to co robią da się wpasować do naszych wyobrażeń i już sypiemy do michy drobniaki. Fortuny może z tego nie ma, ale oni w końcu robią to od lat, więc pewnie da się tu pchać ten wózek z indiańskim mitem.
Ilekroć ich mijam, przychodzi mi do głowy Sebastião Salgado i jego „Other Americas”. Pracował nad tą książką osiem lat, zjeździł niemal całą Amerykę Południową. To była dla niego trochę podróż do źródeł, bo wcześniej uciekł z Brazylii do Francji. Fotografował głównie w Afryce, trochę w Europie. A potem wrócił na stare śmieci. Jego Indianie, na perfekcyjnych czarno-białych fotografach są wykuci z dostojeństwa. Mimo że warunki w jakich ich fotografował dalekie były od czegokolwiek z dostojeństwem związanego. Oni jednak pozostawali nieporuszeni tym, co się działo dokoła. Pytanie, czy takimi byli naprawdę, czy takimi widział ich i uwiecznił Salgado.
Tacy sami są Kogi w „Południu” Andrzeja Muszyńskiego. To jeden z najlepszych reportaży w tej książce i jeden z najlepszych, jakie w ostatnich latach czytałem. Kogi mijają go w milczeniu, gdy przedziera się przez góry, by dotrzeć do ich wiosek. Wyłaniają się znikąd i znikają jak duchy. Nie zwracają na niego uwagi. Jakby był niewidzialny, jakby ich zupełnie nie interesował.
Podobną mądrość, tylko trochę podlaną kapitalistycznym sosem, mają ci, którzy grają na naszych ulicach. Chcemy cyrku, to oni nam go dają, na godności im od tego nie ubędzie. Są ponad to. Ostatnio znów widziałem jednego z nich. To było w Poznaniu na Półwiejskiej, w okolicach Browaru. Na środku ulicy stało to ich sprytne combo na kółkach. Rozpoznałem je z daleka. Pitu-pitu sączyło się nienachalnie z głośnika. Odtwarzacz leżał w położonej na wierzchu walizce z płytami do kupienia. Kilka kolorowych bransoletek bujało się na wietrze. Dokoła nie było nikogo. Zacząłem się rozglądać. Dojrzałem go w pobliskiej bramie. Stał oparty o ścianę, zakutany w puchową kurtkę i czytał „Wyborczą”. W dupie miał odstawianie tego całego przedstawienia z jastrzębiem i rdzennymi Amerykanami. Miał rację. Wystarczy, że zostawi ten głośnik z walizką na dłużej i zejdzie z widoku, a w końcu uwierzymy, że właśnie tak wygląda prawdziwy Indianin z Peru.