8 czerwca 2015

Mozaika historii. Felieton Filipa Springera

Kacper Kowalski wychodzi na chwilę z butów klasycznego dokumentalisty, trochę bawi się programem graficznym i znów się nim, mimowolnie, staje.

sp678

“Moja babcia plotła ozdobne kilimy – wspomina Kacper Kowalski – Zawsze mnie interesowało jak to jest skupiać się nad jakimś zadaniem tak długo, wkładać w nie mnóstwo pracy, dłubać i dłubać, a efekt zobaczyć dopiero na końcu. No to teraz już wiem”.

Kowalski to nasz towar eksportowy, regularnie nagradzany w największych konkursach fotograficznych za zachwycające pejzaże wykonywane nie tylko przy pomocy aparatu fotograficznego, ale też maszynerii latającej. Fotografuje właściwie tylko z góry, prostopadle do powierzchni ziemi wyszukując wzorów i układów niedostępnych tym, którzy nie mogą się wzbić w przestworza. O jego książce „Efekty uboczne” można mówić tylko w superlatywach bo też udało mu się w niej wyjść poza czystą estetykę jaka zwykle rządzi taką fotografią. Zdjęcia Kowalskiego nie dość, że piękne (na aukcjach fotografii kolekcjonerskiej osiągają zawrotne ceny) są także po prostu mądre – opowiadają uniwersalne historie, skłaniają do refleksji nad rolą człowieka w przestrzeni i krajobrazie, nad znaczeniem jakie sobie przypisujemy, jak się okazuje często niesłusznie. Nie ma w Polsce drugiego fotografa, który tak umiejętnie by wykorzystywał swoją uprzywilejowaną pozycję kogoś, kto na wszystko może spojrzeć z wysoka.

Do tej pory Kowalski przedstawiał się jako fotograf dokumentalny – to co pokazywał na zdjęciach było czystą, fotograficzną (i artystyczną) rejestracją rzeczywistości. Często przy tym podkreślał, że fotografia to polowanie, zmusza do cierpliwego poszukiwania najlepszego kadru, a potem wykazania się refleksem i zimną krwią.

Ostatnio Kowalski jednak zaskoczył i zaprezentował pracę, która tę zasadę  niezaburzonej niczym rejestracji spektakularnie łamie. Składa się ona z czterech obrazów, na którą złożyły się postaci 1102 osób wylegujących się na polskich plażach. Kowalski mieszkający w Gdyni i pracujący głównie na Pomorzu plaże fotografuje często i gęsto. Z bogatego archiwum tych zdjęć postanowił zrobić wtórny użytek. Powycinał więc w programie graficznym ludzi wraz z ich finezyjnymi kocykami i ręcznikami (kotki, tygryski, delfinki!) i umieścił razem w formie obezwładniającej wizualnie mozaiki.

Praca była prezentowana jednocześnie w Warszawie (podczas Warszawskiego Festiwalu Fotografii Artystycznej) oraz w Nowym Jorku przy okazji autorskiej wystawy Kowalskiego w The Curator Gallery i w obu tych miejscach spotkała się z gorącym przyjęciem. Trudno się dziwić – działanie Kowalskiego, choć w żaden sposób nie mieści się w definicji klasycznego dokumentu, ma wielką moc opowiadania. Każdy z czterech kolaży (które wspólnie układają się w spójną całość, w dodatku przekształcalną!) można czytać jak książkę – pełno tu historii, wątków, bohaterów i ich emocji. Fakt cyfrowej manipulacji, nieoczywisty ze względu na techniczną doskonałość montażu, traci tu na znaczeniu. I to w tym wszystkim jest najciekawsze. Medium przestaje tu być istotne, liczy się tylko historia opowiedziana przy jego pomocy. A ta jest absolutnie pasjonująca. Wielce to pouczająca lekcja – zobaczyć fotomontaż i poczuć w nim moc zarezerwowaną do tej pory klasycznemu fotoreportażowi.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także