Felieton
Lekcja pokory
W „Efektach ubocznych” Kacper Kowalski przypomina, że jesteśmy tu, na Ziemi, tylko na chwilę. I że nie jesteśmy zbyt ważni.
„Moim językiem jest rysunek. Moim tematem – szeroko pojęta cywilizacja. Myślę, że w pewnym sensie nadal jestem architektem” – pisze we wstępie do swoich „Efektów ubocznych” Kacper Kowalski, architekt, który postanowił zostać latającym fotografem. I słusznie, bo jego nazwisko regularnie pojawia się wśród zwycięzców największych polskich i zagranicznych konkursów fotograficznych.
Niedostępna większości odbiorców perspektywa fotografa sprawia, że zdjęciami lotniczymi dość łatwo wywołać zachwyt i na nim w budowaniu swojej opowieści poprzestać. To pułapka, którą Kowalski świadomie w swojej książce zastawia na odbiorcę. Komponuje swoje zdjęcia z architektoniczną precyzją, od linijki. Takie pedantyczne podejście budzi tym większy szacunek, jeśli uświadomić sobie, że zdjęcia te powstały w miotanym wichrami rachitycznym latadełku, z którego Kowalski je wykonuje.
Oglądając tę książką, warto jednak przywyknąć do zachwytu jaki wzbudza w odbiorcy i poszukać w niej czegoś więcej. Bo dla Kowalskiego fotografia lotnicza jest gatunkiem dokumentalnym. „Efekty uboczne” to konsekwentna opowieść o spotkaniu człowieka z naturą. I o, niekiedy smutnych, konsekwencjach tego spotkania. Zdjęcia Kowalskiego trzeba czytać uważnie, złożone są bowiem z wizualnych zdań, w których zawiera się historia arogancji i pychy z jaką przekształcamy krajobraz.
Kowalski po mistrzowsku tropi tu bowiem ukryte w przestrzeni wzory i reguły. Potrafi je odkryć w zaparkowanych pod supermarketem samochodach, w węglu rozsypanym na bocznicy kolejowej, w wycince przydrożnych drzew, na plaży wśród wylegujących się letników i na wysypisku śmieci (te zdjęcia zestawia ze sobą zresztą w dość odważny sposób). W swoich poszukiwaniach w końcu dociera do wyrysowanego przez motocyklistów na jakimś żwirowisku śladu poziomej ósemki. I fotografuje go równie bezpretensjonalnie jak wszystkie inne motywy. To od odbiorcy zależy, czy w tym rysunku dostrzeże tylko zabawny zbieg okoliczności, czy symbol nieskończoności i ukrytą metaforę.
Co jednak najwspanialsze w tej książce, to fakt, iż jest ona najwyższych lotów fotograficzną relacją z podróży do odległych krain. A tych już przecież od dawna nie ma, wszystko zostało sfotografowane i pokazane, wszystko już widzieliśmy. Kowalski zdaje sobie z tego sprawę, robi więc to, co kiedyś, w zamierzchłych czasach robili odważni wędrowcy do krańców świata. Wybiera się w podróż, w którą sami wybrać się nie możemy. Przy pomocy aparatu zdaje nam relację z tej podróży. Słuchamy jej z rozdziawionymi ustami. Możemy się w niej przejrzeć, do tych niesamowitych historii jakoś odnieść. Nasze zdziwienie zdaje się nie mieć granic. Aż do momentu gdy uświadomimy sobie, że to co pokazuje nam na swoich fotografiach Kacper Kowalski jest tuż obok – za naszymi drzwiami, za płotem, za miedzą. Na jego zdjęciach znajdują się po prostu efekty uboczne naszej, mało istotnej, obecności.
Więcej o „Efektach ubocznych” tutaj.
Zdjęcie w tekście: Kacper Kowalski