Felieton
Nieuchwytne przestrzenie
Bo najciekawsze są krainy, których granice płowieją od dawna na starych mapach.
Kupiłem sobie niedawno „Zaginione królestwa” Normana Daviesa. Prawdopodobnie nigdy tej książki nie przeczytam w całości, choć pewnie powinienem. Jest szalenie gruba i, jak znam siebie, to nie znajdę czasu by wgryźć się we wszystkie opisane w niej historie. Ale już samo przeglądanie jej spisu treści wywołuje we mnie dziką ekscytację. Tolosa, Alt Clud, Kerno, Aragonia, Gedanum, Rosenau, Carnaro itd. Czytam i co rusz spoglądam na okładkę. Nie ma na niej uzbrojonych w topory krasnoludów, elfów w zwiewnych szatach i czarodziejek z wydatnymi biustami. Jest namalowany przez Simone Martiniego Kondotier, który w oryginale kłusuje na fresku w Palazzo Publico w Sienie. Bo te wszystkie cudaczne nazwy to nasza historia, tego kontynentu, po którym od czasu zdarza nam się pędzić jakimś Pendolino albo nad którym skaczemy przy pomocy Ryanairów i innych tego typu wynalazków.
Mam więc „Zaginione królestwa” na półce z tych samych powodów, z których uwielbiam stare mapy. Najlepsze są takie, na których kontury państw nie przypominają tego, do czego przywykliśmy i do czego przyzwyczaiło nas Google Maps. Na przykład w Wielkopolsce, z której pochodzę ślady tamtych granic można wyłapać w Strzałkowie nieopodal Słupcy. Przez całe lata było tam prusko-rosyjskie przejście graniczne, stały szlabany, baraki z żołnierzami i tego typu sprawy. Granica co się zowie. Teraz pociąg mknie tam zupełnie tej przeszłości nie respektując. Ilekroć jadę między Poznaniem a Warszawą, staram się to miejsce wyłapać. Nie zawsze mi się udaje.
Jeszcze ciekawiej jest na zachodzie. W Zbąszynku, już w województwie lubuskim, miasteczku raczej niezbyt spektakularnym, stoi dość okazały dworzec kolejowy. Można przez niego przebiec nie dostrzegając tej nieadekwatności, można się jednak zatrzymać i zastanowić: skąd w powiatowym mieście taki duży dworzec? Ano stąd, że przed 1939 rokiem była to ostatnia stacja niemiecka, dalej na wschód była już Polska.
Takie materialne ślady są łatwe do wyłapania, ekscytacja nimi siłą rzeczy musi być płytka i krótkotrwała. Nie od dziś wiadomo jednak, że granice zaznaczają się także w ludzkich umysłach i trwają tam niekiedy dłużej niż te na mapach. Ich tropieniu poświęcił kawał swojego fotograficznego życia świetny krakowski fotograf Tomasz Padło. Lada moment ukaże się jego książka poświęcona granicom reliktowym w Polsce. Padło zjeździł nasz kraj wzdłuż i wszerz tropiąc wszelkie przejawy granic rozbiorowych w przestrzeni, ale też w zwyczajach ludzi, w ich mentalności i kulturze. Widziałem trochę zdjęć z tego projektu i nie mogę doczekać się następnych. Tych, którzy mają tak jak ja odsyłam na razie do strony bezgranica.pl.
W poszukiwaniu niegdysiejszych krain warto jednak sięgnąć po inną książkę, opublikowaną już jakiś czas temu ale jakże dziś, gdy Ukraina wrze, aktualną. To „Galicja///Opowiadać dalej?” – dzieło wielu autorów wydane przez Muzeum Fotografii w Krakowie w 2011 roku. Czego tutaj nie ma! Już lista autorów mówi sama za siebie – Andruchowycz, Chciuk, Kantor, Kuś, Lem, Pollack, Prochaśko, Roth, Schulz, Stasiuk, Stern, Świetlicki. Teksty archiwalne i współczesne Galicji poświęcone albo o Galicję ledwie się ocierające. A do tego, co jeszcze wspanialsze – fotografie.
Koordynatorki tego projektu – Monika Kozień i Marta Miskowiec przeczesały archiwa, by wydobyć zdjęcia definiujące na nowo pojęcie galicyjskości. Jakby tego było mało zaprosiły dwoje fotografów – Agatę Pankiewicz i Marcina Przybyłko, by sfotografowali Galicję na nowo i po swojemu. „Nie mamy ani jednego zdjęcia kresowej twierdzy, pastwisk okraszonych cumulusami ani uroczych ryneczków malowniczych miasteczek. Wszędzie tam byliśmy, ale co innego pozostawiło ślad na zdjęciach, jeśli im wierzyć oczywiście” – piszą Kozień i Miskowiec we wstępie.
Ja tam wierzę i wracam do tej ich Galicji często. Za każdym razem robi na mnie piorunujące wrażenie. Mało jest książek, które tak misternie łączą świetną literaturę ze współczesną fotografią dokumentalną. Oglądając Galicję z przeszłości i tę uwiecznioną przez Agatę Pankiewicz i Marcina Przybyłko czuję się mniej więcej tak samo jak podczas lektury spisu treści „Zaginionych królestw”. Świat przez nich odkryty jest na poły fantastyczny, ale przez świadomość, że istniał/istnieje naprawdę, jeszcze bardziej niesamowity. Współczesna granica nagle staje się jakąś śmieszną fanaberią politruków. Nie ma w tym stwierdzeniu cienia rewizjonizmu, jest po prostu świadomość, że pewne rzeczy są silniejsze od kresek namalowanych na mapie w ideologicznym szale. Bo przecież, jak pisze w cytowanych tu „Opowieściach galicyjskich” Stasiuk, „Miejsca nie można przenieść. Miejsce nie ma wymiarów. Jest punktem i nieuchwytną przestrzenią”.