Felieton
Tydzień z życia
Dwie i pół godziny, tyle zajęło mi to w tym roku. Krócej się nie dało, a postanowiłem to zrobić metodycznie, film po filmie, wszystko przestudiować. Kupiłem sobie nawet w tym celu trzy kolory flamastrów.
Czerwonym zaznaczałem to, co obejrzeć muszę, zielonym to, co powinienem, a żółtym to, co mogłoby się udać, jeśli znajdę czas. Wyszło mi prawie 30 filmów, zależy jak liczyć, bo w ferworze zakreślania zacząłem mieszać kolory. Na swoją zgubę – czerwone z żółtym, zielone z czerwonym, żółte z zielonym. Że niby jest coś, co muszę, ale może niekoniecznie, więc obejrzę, gdy starczy czasu…I tak dalej. Stworzyłem system idealny, a potem mi wyszło, że aby wszystko obejrzeć, potrzebowałbym dogadać się z Matką Ziemią, żeby poobracała się w najbliższym tygodniu trochę wolniej, doba się wydłuży i wszystko będzie cacy. Usiadłem więc nad moim programem i zacząłem się zastanawiać nad nowym systemem, który uwzględni też ten beznadziejnie krótki dzień i fakt, że nie istnieje jeszcze teleportacja. Bo w dwóch kinach na raz być się nie da.
Mowa oczywiście o Planete+Doc , najlepszym festiwalu filmowym jaki mamy w Polsce. Przynajmniej dla mnie. Co roku po tygodniu (z okładem) oglądania najlepszych filmów dokumentalnych wychodzę z kina nabuzowany i kipiący pomysłami. Jakbym spojrzał wstecz, to pomysły wszystkich chyba moich książek rodziły się zawsze po Planete+ Doc. Ten związek – filmu z inspiracją – nie jest nigdy bezpośredni. Przeczytałem kiedyś jakiś tekst czy wywiad Mariusza Szczygła, w którym powiedział on, że dobry reportaż powinien być skonstruowany jak film – każdy akapit to nowa scena. Uwierzyłem w te słowa, bo Szczygłowi wierzę bezkrytycznie. I tak sobie te filmy oglądam – dla każdego kto pisze, a już na pewno dla każdego kto pisze reportaże, oglądanie filmów dokumentalnych powinno być słodkim obowiązkiem. Potrzeba klarowności i czystości formy wymaga tu chyba o wiele większej dyscypliny niż w przypadku pisania. Tak mi się w każdym razie wydaje, gdy sobie na te filmy patrzę – trudniej tu przebrnąć przez dłużyzny, bardziej irytują niedokończone albo niedorozwinięte wątki. Mniej można ukryć pod płaszczykiem formy.
No i te poruszenia. Pamiętam jak w ubiegłym roku oglądałem „Human Scale” Andreasa Daalsgarda. Film opowiada o Janie Gehlu i o tym jak prostymi sposobami można przeorganizować największe nawet miasta (Nowy Jork, Melbourne, Kopenhaga) w taki sposób, by znów były przyjazne dla ludzi. Prawie się tam poryczałem, zwłaszcza w tych momentach, w których na ekranie pojawiali się inteligentni urzędnicy świadomi swojej służebnej wobec mieszkańców miasta roli. Albo „Wyprawa na kraniec świata” Daniela Denicka. Prosty pomysł – wsadzić na jeden żaglowiec artystów i naukowców i kazać im płynąć na Grenlandię. A po drodze, przy pomocy kamery dokumentować ich dyskusje. Od lat nie widziałem zabawniejszego i bardziej pouczającego filmu niż ten.
W tym roku będzie podobnie. Obejrzę między innymi „Atlas” Antoine D’Agaty, niewidzącego na jedno oko francuskiego fotografa, członka prestiżowej agencji Magnum, który przy pomocy kamery opowiada o pełnym seksu i narkotyków świecie artystycznej bohemy, w którym się obraca. Cieszę się na „Wodne znaki” Jennifer Baichwal ze spektakularnymi zdjęciami wielkiego Edwarda Burtynskiego, już sam trailer tego filmu przyprawia mnie o ciarki:
Ostrzę też sobie zęby na „Sztukę walki” (reż. Luca Bellino i Silvia Luzi) o tragicznym obliczu ekonomicznego kryzysu w Mediolanie. Wizualną ucztą będą wyświetlane w technologii 3D „Świątynie kultury” – spojrzenie sześciu uznanych reżyserów na najwybitniejsze dzieła światowej architektury. Ten felieton piszę dla Państwa na schodach Kinoteki, zaraz wchodzę na pierwszy seans. Z kina wyjdę mniej więcej za tydzień. Przepełniony entuzjazmu, że tematy leżą na ulicy, wystarczy się po nie schylić i pisać, pisać, pisać, pisać.
Wrażenia z kolejnych filmów na bieżąco zamieszczać będę na Facebooku.