Felieton
Szczęśliwy zbieg okoliczności
To musiało być straszne – fotografować upadek Muru. Tyle się działo, co z tego wybrać?
Berlin – Bernauer Strasse. Przez równo przystrzyżony trawnik ciągnie się ślad muru. To wbite w ziemię żelazne pręty, które już niczego przed niczym nie chronią. Instalacja artystyczna, długa na dobrych kilkaset metrów, ma po prostu przypominać, że w tym miejscu stał Mur. Dookoła pełno turystów, robią sobie zdjęcia, czytają każdą tabliczkę. Dzieciaki ganiają się i bawią w chowanego. Ot, kolejna atrakcja turystyczna, nic więcej. Na ślepych ścianach szczytowych wzdłuż całej ulicy nadrukowano reprodukcje najbardziej znanych, historycznych fotografii z czasu, gdy Mur miał się dobrze. Berlin przygotowuje się do 25. rocznicy upadku, wszystko musi być na błysk. Idąc wzdłuż Muru tak zwanym Mauerweg, co i rusz natykam się na robotników i małe kopareczki – porządkują najważniejsze miejsca. Ale teraz patrzę na te fotografie na ścianach budynków. Wśród nich jest tamto słynne zdjęcie żołnierza skaczącego przez drut kolczasty. Są i inne.
Potem, kilkanaście kilometrów dalej, stoję na moście Glienicke i patrzę na tonące w mgłach jeziora. Tuż obok kolejna tablica informacyjna dotycząca Muru i kilka zdjęć. Na jednym z nich kawalkada trabantów z mieszkańcami DDR tryumfalnie wjeżdża przez ten właśnie most na zachodnią stronę. Data – 12 listopada 1989 roku. Mieszkańcy zachodniego Berlina witają ich, wiwatując – bije z tej fotografii atmosfera święta i dzikiej radości.
Myślę sobie, że bycie fotoreporterem w tamtym czasie musiało być jednocześnie straszne i fantastyczne. Bo z jednej strony na twoich oczach dzieje się historia, masz ją na wyciągnięcie ręki, takie okazje nie zdarzają się codziennie. Jeśli spiszesz się dobrze, ty również do niej przejdziesz – jako autor TEGO zdjęcia, które stworzy, a potem zawłaszczy wspomnienia milionów ludzi. No właśnie – jeśli… A co jeśli nie? Ten cholerny Mur miał 160 kilometrów długości i na każdym jego odcinku mogło wydarzyć się coś ciekawego. Jak to ogarnąć? Jak wybrać? Siedzieć pod Bramą Brandenburską czy jednak gdzieś jechać? A jeśli tak, to gdzie? Jak się dowiedzieć, że właśnie na moście Glienicke kawalkada trabantów wjeżdża ze wschodu i będzie to można sfotografować w tak pięknych okolicznościach przyrody? Bez komórki, internetu, laptopa i łącza satelitarnego? Można było trzymać się pewniaków, miejsc, które na pewno dobrze rokowały, takich właśnie jak Brama czy Checkpoint Charlie (na tyle blisko między sobą, że można było próbować przebiec). Albo liczyć na cud – snuć się wzdłuż Muru i obserwować, co się dzieje, trafić na przykład na taką Wolfswerder Strasse i patrzeć, jak jej mieszkańcy demontują mur stojący na tyłach ich domów, w ogródkach.
Tak, niby wielkie historyczne wydarzenie, a trzeba było mieć dużo szczęścia, żeby trafić we właściwie miejsce. Miał je brytyjski fotograf Mark Power, członek prestiżowej Agencji Magnum, który właśnie wydał swoją książeczkę „Die Mauer is Weg”. Jej opis zaczyna się od jakże znamiennych słów: „By a series of fortunate events, Mark Power was present at the fall of the Berlin Wall in 1989”.
Polska publiczność zna tego fotografa z doskonałej książki „Melodia dwóch pieśni” („The sound of two songs”), którą Power całkowicie poświęcił naszemu krajowi. To jedna z moich ulubionych książek fotograficznych – bardzo oszczędna, nienachalna, trafna i melancholijna. Na kilkudziesięciu stronach Power przy pomocy fotografii odpowiada na wiele kluczowych pytań kołaczących się pewnie po głowach mieszkańcom tego skrawka ziemi.
„Die Mauer is Weg” jest książką zupełnie inną. Wydano ją w estetyce gazety-tabloidu, ukazującego się dzień po upadku muru. Wszystko tu krzyczy – czcionki, tytuły i, oczywiście, fotografie. Wszystkie powstały w listopadzie 1989 roku i bliżej im do klasycznego, czarno-białego reportażu czy fotografii newsowej, niż do tego, z czego dziś znamy Marka Powera. Są w jego albumie rzecz jasna kadry, które już tę przemianę zapowiadają, nie ma ich jednak dużo. Na kolejnych stronach Power pokazuje nie tyle sam moment upadku Muru, ile eksplozję radości, entuzjazmu i możliwości (dla tych ze wschodu zwłaszcza), jaka nastąpiła w tamtych dniach. Zdjęciem chyba najbardziej symbolicznym jest tu dziki tłum wąsatych mężczyzn w skupieniu przeglądających świerszczyki w którymś z zachodnioniemieckich salonów prasowych.
„By a series of fortunate events…” – Mark Power tam był i zrobił rzecz najmądrzejszą z możliwych. Szedł ulicami miasta, fotografując. Otworzył się na możliwości i czekał. Te zdjęcia, które przyszły, uwiecznił na kliszy.