Felieton
Widmo krąży nad Europą
Na Starym Kontynencie przybywa zakazów związanych z fotografowaniem. Dokąd nas one doprowadzą?
Jest początek 2001 roku, gdy krakowski fotograf Łukasz Trzciński próbuje przekonać redakcję „Rzeczpospolitej”, w której wtedy pracuje, by wysłała go do Afganistanu. Rządzony przez Talibów kraj jednak nikogo w Polsce nie interesuje, nikt nie chce wydawać pieniędzy na kosztowną podróż fotografa. Trzciński rusza więc sam, za swoje pieniądze. W Pakistanie czeka kilka tygodni aż urośnie mu broda, potem ubiega się o afgańską wizę i jakoś mu się udaje ją zdobyć. Po Afganistanie może się poruszać w bardzo określonym zakresie i, co ważne, musi się podporządkować prawom tam obowiązującym. A te w przypadku fotografii są szalenie restrykcyjne – Talibowie zabraniają uwieczniania w jakikolwiek sposób wizerunków ludzi i zwierząt. Trzciński oczywiście te zasady po kryjomu łamie, musi przy tym jednak bardzo uważać, by nie wpakować się w kłopoty. Jeden z cykli, jaki przywiezie z tamtej podróży, będzie jednak wykonany zgodnie z wytycznymi Talibów – na zdjęciach nie będzie żadnych elementów ożywionych. Afganistan jest na nich pusty, jakby przeszła przez niego zaraza, jakiś pomór, który wytrzebił wszystko, co żywe. Zdjęcia Trzcińskiego poruszają, bo obnażają przygnębiającą prawdę o rzeczywistości podporządkowanej w całości fundamentalizmowi. Okazuje się, że dosłownie i w przenośni – nie ma w niej miejsca dla człowieka. Kilka miesięcy później w nowojorskie wieże WTC uderzają dwa samoloty i nagle oczy całego świata zostają skierowane na Afganistan. Jednym z nielicznych fotografów mających zdjęcia z kraju Talibów jest Trzciński.
Przypomniała mi się ta historia, gdy przeczytałem o kolejnych zakazach fotografowania wprowadzanych przez kraje europejskie. Jednym z pierwszych była Francja, w której fotograf chcący sfotografować człowieka na ulicy, musi zdobyć najpierw jego zgodę. To w oczywisty sposób zarżnęło fotografię uliczną kraju Henri Cartier-Bressona i znacząco utrudniło pracę fotografów dokumentalnych w tym kraju. Mieszkający w Paryżu belgijski fotograf Tomas van Houtryve pokazywał mi ostatnio specjalną aplikację na telefony i tablety, w której poproszone osoby mogą złożyć swój podpis pod stosownym oświadczeniem mażąc po prostu palcem na ekranie. Gdy go zapytałem jak wygląda „spontaniczne fotografowanie” po takiej formalności uśmiechnął się tylko kwaśno.
Ale to nie koniec problemów. Zapisy podobne do francuskich wprowadziły ostatnio także Węgry rządzone twardo przez Victora Orbana. A całkiem niedawno dowiedzieliśmy się o nowych regulacjach związanych z fotografowaniem architektury w Belgii i Francji. Otóż sfotografowanie na przykład budynku Parlamentu Europejskiego w Brukseli czy słynnego Atomium, a potem wrzucenie takiego zdjęcia na Facebooka może nas narazić na poważne problemy. Są to bowiem dzieła objęte prawem autorskim i jako takie mogą być upubliczniane tylko za zgodą ich autorów. To dlatego w Wikipedii Atomium na zdjęciu to jedynie model tej budowli sfotografowany w Wiedniu. Co więcej – kłopotliwe jest nawet fotografowanie zabytków kultury w nocnej iluminacji. Bo one same rzecz jasna objęte prawem autorskim już nie są, ale właśnie ich oświetlenie już jak najbardziej tak.
Można się oczywiście na te kuriozalne zakazy zżymać, można je ignorować (jak bowiem będą egzekwowane?). Być może jednak już za kilka lat fotografowie pracujący w Europie zmierzą się z wyzwaniami analogicznymi do tych, z jakimi kilkanaście lat wcześniej musiał się borykać Łukasz Trzciński w Afganistanie. Jak będzie wyglądać nasz kontynent na zdjęciach bez ikonicznych budynków, samochodów, modnie ubranych ludzi biegnących do pracy, albo przesiadujących w kawiarnianych ogródkach? Na pewno równie przerażająco jak zatruty amokiem Afganistan.