Recenzja
Zrozumieć miasto, recenzja „San Francisco”
O miastach można opowiadać na wiele sposobów, tak jak każdy przewodnik wycieczek ma swój pomysł na oprowadzanie po jego ulicach. Gdy trafimy na miłośnika historii z utartym przekonaniem o doniosłości sztuki sakralnej, może się okazać, że piękny słoneczny dzień w pewnym andaluzyjskim mieście tętniącym życiem, w całości spędzimy w ciemnych kościelnych nawach. Podobnie bywa z drukowanymi przewodnikami albo pozycjami traktującymi o miastach głównie z perspektywy historycznej lub skupiając się na jego zabytkach, a zapominając o ich współczesnym, żywym obliczu.
Magda Działoszyńska-Kossow w książce San Francisco. Dziki brzeg wolności funduje nam wycieczkę śladami miejsc znanych z pocztówek, jak słynny Golden Gate Bridge, ale też zabierze na futurystyczny festiwal w środku pustyni czy, bezpiecznie zza szyb samochodu, pokaże brudne podbrzusze miasta. A ta świetna pozycja dobrze unaocznia, że profanum bywa bardziej wymowne niż sacrum.
Reporterskie peregrynacje
Książka oprowadza po meandrach miasta o konkretnych współrzędnych geograficznych, ale sposób w jaki jest skonstruowana mógłby stanowić matrycę do opowieści o innych miejscowościach, a może i całych krajach. Kolejne rozdziały to nici, które splatają się ukazując wzór jedynego w swoim rodzaju tworu, jakim jest San Francisco. Unikatu, jakim jest każde miejsce na świecie. A zatem: z czego składa się miasto? Po pierwsze, położenie geograficzne, które pozwala tę usytuowaną nad Pacyfikiem metropolię nazwać „końcem świata Zachodu” ze wszystkimi – opisanymi przez autorkę – konsekwencjami tego stanu rzeczy, jak narażenie na działalność żywiołów natury czy bliski mentalny kontakt z kulturą Dalekiego Wschodu. Co jasne, nie mogło tu też zabraknąć architektury. Jest i słynny zatapiany przez mgłę most Golden Gate i wszechobecne charakterystyczne victorians – budynki mieszkalne, które polski czytelnik zwizualizuje sobie, przywołując w pamięci czołówkę serialu „Pełna chata”, a określone mianem fikuśnych domków z piernika na ostrym haju.
Dalej – ludzie. Magda Działoszyńska-Kossow z równie wnikliwą uwagą przygląda się słynnym artystom związanym z tym miejscem, co bezimiennym twórcom jego kolorytu. Jest tu więc tyleż genialna, co nieszczęśliwa Janis Joplin, o której dzikim głosie mówi się „jeden na całe pokolenie” i poeta Allen Ginsberg – owiany legendą jeden z ojców hipisowskiej rewolucji. A jest też jego ostatni kochanek, literacki gejowski groupie czy kobieta przestawiająca się jak duchowa prostytutka. Do tego społecznicy zaangażowani w walkę z bezdomnością, techies – pracownicy związani z branżą informatyczną, ekolodzy. Na innych stronach pozostałe składniki mikstury zwanej miastem: przyroda, biznes, muzyka, literatura, kulinaria.
I w końcu to, co dla danego miast swoiste, to, co zdefiniowało na lata jego wizerunek. Bunt hipisowski, którego kolebką byłą dzielnica Haight-Ashbury, nie bez powodu zwana swego czasu Hashbury; Dolina Krzemowa z jej mitem komputerowego self-made mana, historia Czarnych Panter, ruchu wyrosłego z niezgody na rasizm; wirus HIV, który zanim został rozpoznany zdziesiątkował homoseksualną społeczność miasta; gorączka złota, a także, współcześnie mało chyba znany u nas, festiwal Burning Man. A jeśli chcieć by się zastawiać, na ile ekscentryczna impreza organizowana raz do roku jest wyznacznikiem charakteru miasta, wystarczy przywołać w pamięci takie nazwy jak Rio de Janeiro albo – z własnego podwórka – Jarocin. Tym bardziej, jeśli wiemy, że organizatorzy kalifornijskiego festiwalu deklarują ideę „radykalnej inkluzji”, której echo pobrzmiewa w całej historii miasta – azylu i muzy „ekspatriantów, dziwaków, wykolejeńców, trubadurów prerii”. Oznacza ona ni mniej ni więcej tylko: każdy jest tu mile widziany.
Reportaż per se
Pozycja ta może być też wartościowym przyczynkiem do rozmowy o reportażu samym w sobie, o jego miejscu na półce z gatunkami literackimi. Jeśli przyjąć, że reportaż literacki sytuuje się gdzieś pomiędzy dziennikarstwem, a literaturą piękną, to w przypadku San Francisco ze względu na zaskakujący adekwatnością metafor język, bliżej jest książce do bieguna literackości. Z kolej w stronę dziennikarskiego warsztatu przyciągają ją między innymi wyjątkowo trafne analizy opisywanych zjawisk, choćby fali flower power, która kojarzona powierzchownie z kwiatami we włosach i dżinsowymi dzwonami, paleniem trawy czy wolną miłością, rzadko wychodzi poza ten skądinąd słuszny stereotyp. Mało kto skłania się do głębszej refleksji nad tym bezprecedensowym fenomenem kultury, podczas gdy Magda Działoszyńska-Kossow odmalowuje ruch kontrkulturowy w całej swej historiotwórczej krasie. Od spontanicznie kształtujących się założeń mających zanegować zastany społeczny porządek (choć liderzy ruchu pewnie zakwestionowaliby zasadność tego słowa) kapitalistycznego mocarstwa; przez wprowadzane w życie idee make love, not war; po moment, w którym rewolucja zaczęła zjadać własny ogon, a bunt został bezlitośnie zmonetyzowany.
To z kolei stawia pytania o miejsce reportera w jego opowieści. Wydaje się, że i tu autorce San Francisco udało się odnaleźć złoty środek pomiędzy przesadną autoekspozycją osoby autora (o którym czytelnik niekoniecznie musi wiedzieć: kiedy, gdzie, z jakimi emocjami i jak ubrany zmagał się z literacką materią), a obecnością w swojej historii za sprawą koncepcji opowieści, jej autorskiego języka i niesztampowych spostrzeżeń (gdy pisze o bohaterze „rozmowa nam się kolebie”, wiemy o czym i po co pada ten zwrot). A to wciąż nie wyczerpuje puli argumentów, by sięgnąć po San Francisco i nie chodzi tu tylko o to, jak ciekawym miejscem jest ten „poligon doświadczalny ludzkich możliwości”. Największą chyba wartością książki, a jednocześnie powodem do tego, by była obowiązkową lekturą uzupełniającą do wszelkiego rodzaju przewodników jest to, że odpowiada nie tylko na pytania „co” i „gdzie”, ale przede wszystkim – „dlaczego”.