Recenzja
Tragedia na Przełęczy Diatłowa – recenzja
Są miejsca i zdarzenia, które wzbudzają pewien szczególny rodzaj emocji. Gdy ludzka psychika ma do czynienia z czymś, co wymyka się prostym konkluzjom i ciągom przyczyno-skutkowym widocznym na pierwszy rzut oka to pole do domysłów i teorii zostaje po częstokroć wypełnione historiami tak barwnymi jak i strasznymi. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że istnieją całe grupy osób, dla których możliwość snucia niekończących się teorii jest ważniejsza od prawdy. Jej odkrycie powoduje bowiem często bardzo bolesne zderzenie z rzeczywistością i bezpowrotnie zabija historię, która jest pożywką dla ciekawości, która ma pozostać na zawsze niezaspokojona. Jedną z takich historii jest ta, która wydarzyła się w 1959 roku w dzikich ostępach Uralu Północnego, gdy w niewyjaśnionych okolicznościach śmierć poniosło dziewięć osób. Na temat tej tragedii napisano wiele – z czego sporą cześć publikacji można bezpiecznie przesunąć w stronę półki z literaturą fantastyczną. Jak zatem pisze o tragedii na Przełęczy Diatłowa Alice Lugen i gdzie plasuje się jej dzieło?
Odpowiedź na powyższe pytanie jest prosta. Mamy bowiem do czynienia z literaturą faktu. Lugen stara się, w możliwie jak najbardziej rzetelny sposób, opisać postaci tragedii, jej preludium, przebieg oraz tok prowadzonych później licznych dochodzeń. Siedem lat osobistego dochodzenia pozwoliło autorce na skompilowanie faktów i popartych zdrowym rozsądkiem domysłów a wynikiem tychże działań stał się jej autorski debiut pod egidą wydawnictwa Czarnego.
Przywołani we wstępie miłośnicy teorii fantastyczno-spiskowych będą zawiedzeni – to nie zdecydowanie nie jest pozycja dla nich. Alice Lugen nie streszcza krótko wydarzeń by rychło przejść do setek mniej lub bardziej prawdopodobnych wersji wydarzeń. W strukturze „Tragedii na Przełęczy Diatłowa” próżno szukać rewolucyjności czy przesadnej dynamiki. Sięgając po recenzowaną pozycję należy natomiast nastawić się na lekturę niemalże raportu z akcji. Od dokładnych not biograficznych uczestników wyprawy, przez charakterystykę działania turystyki w Związku radzieckim aż po meandry pokrętnych działań prokuratury przetykanych wątkami politycznymi autorka przedstawia czytelnikowi wszystko to, co udało jej się wyłuskać w toku żmudnego badania sprawy. To relacja, która prowadzona jest w sposób wyraźnie ukierunkowany na możliwie jak najwierniejsze oddanie tła tragicznej w skutkach wyprawy, jej przebiegu i konsekwencji. Nie dziwi zatem brak fajerwerków językowych – czytelnik dostaje w ręce literaturę, której surowość odzwierciedla widoczny od początku lektury zamysł leżący u podstaw koncepcji przedstawienia wydarzeń.
Dla przeciętnego fana literatury faktu, który nie reaguje przesadnym entuzjazmem na wątki mistyczne „Tragedia…” będzie wyposażona w szereg zalet. Przede wszystkim rzuca się w oczy nacisk na potrzebę przedstawienia systemu, który w dużej mierze stworzył warunki do będącej „bohaterką” książki tragedii. Pomijane lub traktowane po macoszemu w mniejszych opracowaniach zagadnienie wyrasta pod piórem Lugen na wątek niezwykle interesujący i instrumentalny dla przebiegu wydarzeń. Autorka zdaje się sprawnie łączyć kropki i wypełniać przestrzeń między nimi informacjami, które zebrane w całość tworzą obraz niezwykle charakterystycznej i brutalnej rzeczywistości radzieckich lat 50-tych. Co również ważne, w żadnym momencie lektury czytelnik nie zostanie poddany próbie przekonania do jednej z hipotez mających tłumaczyć powody tragedii. Alice Lugen zdaje się delikatnie sygnalizować ten, który jej zdaniem jest najbardziej prawdopodobny, ale robi w sposób nieodstający od przyjętej koncepcji a więc, co za tym idzie, nie wychodzi poza podjętą próbę przedstawienia wydarzeń w sposób obiektywny.
Czy „Tragedia na Przełęczy Diatłowa” zaspokoi znawców tematu, którzy wcześniej przeczytali prawie wszystko, co było na jej temat dostępne? Zapewne nie, gdyż rewolucyjności w dziele Lugen doświadczyć ciężko. Czy będzie jednak dobrą i pozwalająca pozostać twardo na ziemi lekturą dla tych, którzy rozpoczynają przygodę z tematem bądź nie znają go na wskroś? Moim zdaniem zdecydowanie tak.