20 stycznia 2015

Chłodny urok literatury norweskiej

„Odpływ”, nowa powieść Larsa Saabye Christensena potwierdza, że Norwegia jest dziś ponownie literacką potęgą. Undset i Hamsun doczekali się godnych następców, co więcej, następców, którzy wciąż przesuwają kolejne literackie granice pokazując nam nowe oblicza norweskiej prozy. 

header - 678x239 - Norweski

Norweska reprezentacja na polskim rynku wydawniczym nie jest może najliczniejsza, ale za to literacko niezwykle mocna Stawkę otwiera posiadający rzesze wiernych czytelników mistrz kryminału, Jo Nesbø, autor cieszącej się niesłabnącą popularnością serii książek z detektywem Harrym Holem i żywy dowód na to, że skandynawskie kryminały to nie tylko Szwecja. Nesbø mówi wprost, że stara się dostarczać rozrywki. Jest to jednak rozrywka na najwyższym poziomie, która raz po raz zmusza do myślenia. Na przestrzeni wszystkich części cyklu widać wyraźną ewolucję. To, co początkowo obliczone było na epatowanie brutalnością i szokowanie czytelnika staje się codzienną dawką zła, widoczną właściwie wszędzie, od społecznych nizin, po najwyższe kręgi władzy. Kryminały Nesbø pokazują inne oblicze Norwegii, i nawet jeśli jest to oblicze wyolbrzymione na potrzeby fabuły, z pewnością burzy pewien idealny obraz, odsłaniając to, czego na co dzień wolelibyśmy nie oglądać. Nawet główny bohater, detektyw Hole, nie rozświetla ponurej panoramy ludzkich zbrodni. Popełnia błędy, bywa podły i małostkowy, a jego czyny są często dość wątpliwe moralnie. I może w tym leży siła cyklu: przed złem ratuje nas nie bohater, ale człowiek, który widzianym na co dzień złem przesiąkł daleko bardziej, niż gotów byłby przyznać.

„Syn”, ostatnia powieść Nesbø, tym razem już bez detektywa Hole’a, dowiodła, że tajemnica jego sukcesu to jednak nie tylko kreacja wyrazistego bohatera, czy tworzenie wielopiętrowych kryminalnych łamigłówek. „Syn” odchodzi od dotychczasowych, klasycznych schematów kompozycyjnych kryminału i niepokojąco zbliża się do literackiego moralitetu. Sonny, heroinista odsiadujący dwa wyroki za cudze morderstwa, dowiaduje się w więzieniu, że uwielbiany przez niego ojciec nie popełnił, jak dotychczas uważano, samobójstwa, ale został zamordowany przez mafię, którą rozpracowywał. Sonny, kreowany na współczesnego Syna Bożego, zmartwychwstaje po przyspieszonym odwyku w więziennej izolatce, ucieka z więzienia i rusza w pogoń za mordercami. Sam przy tym jako mściciel jest równie bezwzględny i okrutny, jak ludzie, których ściga. Nesbø w surowych barwach rysuje świat przeżarty korupcją i złem, uważnie rejestrując wszystko to, co brzydkie, brudne, okrutne i pokazuje, że w dzisiejszych czasach nie ma miejsca na zbawienie.

Równie bezwzględnie to, co ponure i odpychające rejestruje biegunowo odmienny literacko Karl Ove Knausgård. Wydany w zeszłym roku 1. tom „Mojej walki”, monumentalnej, 6-tomowej biografii tego 40-kilkuletniego pisarza okupował wszystkie bodaj końcoworoczne zestawienia najlepszych książek. W Norwegii „Mojej walce” towarzyszyła atmosfera skandalu, nie tylko z powodu kontrowersyjnego tytułu, nawiązującego do Mein Kampf, ale przede wszystkim z powodu procesu sądowego, jaki pisarzowi wytoczyła jego rodzina, by nie dopuścić do publikacji. Proces nie tylko pokazał, jak boleśnie szczery musiał być Knausgård w swoich wspomnieniach, okazał się także doskonałym chwytem marketingowym, a „Moja walka” błyskawicznie stała się bestsellerem.

Tymczasem nie jest to powieść, którą o bycie bestsellerem łatwo byłoby posądzić. Próżno szukać w niej wciągającej akcji, a Knausgård przez połowę pierwszego tomu jest zwyczajnym, przeciętnym chłopcem, dla którego życiowym problemem staje się przemycenie piwa na imprezę. Dalsza część powieści to właściwie opis sprzątania domu po zmarłym ojcu. Ale taki strywializowany opis, choć bliski prawdzie, nie mówi nic o fenomenie „Mojej walki”. Od tej powieści po prostu nie sposób się oderwać. To, co zwyczajne, codzienne, trywialne właśnie – urasta za pomocą niezwykłej, magnetycznej siły frazy Knausgårda do rangi tytułowej walki. To walka o siebie, o swoją przyszłość, o sukces, o pisanie, wreszcie o próbę poradzenia sobie z własną przeszłością, z tym, co jest w niej bolesne. Knausgård jest bezlitosny w swojej literackiej wiwisekcji, rejestruje z okrutną drobiazgowością właściwie wszystko – od listy zakupów w sklepie i procedury gotowania obiadu po odpychające okoliczności śmierci ojca – alkoholika. Wszystko zaś podane zostaje prostym w gruncie rzeczy językiem, boleśnie dosłownym i szczerym z jednej strony, z drugiej zaś hipnotycznie wciągającym w swój miarowy rytm. Życiopisanie nigdy chyba nie było tak poruszające.

Lars Saabye Christensen, autor „Odpływu”, najnowszej norweskiej pozycji na polskim rynku, reklamowany był ostatnio jako pisarz, którego Karl Ove Knausgård wymienił w „Mojej walce”. W Polsce znany jest dotychczas z trzech książek, w tym ze wznowionego ostatnio, imponującego rozmachem „Półbrata”. Kto, zapoznawszy się z tą pozycją, zechce przeczytać resztę dorobku pisarza, uznawanego za jednego z najlepszych współczesnych prozaików norweskich, może poczuć się w najlepszym razie zdziwiony. Dwie poprzednie książki, „Herman” oraz „Jubel” są nie tylko znacznie krótsze, ale i skromniejsze pod względem fabularnego zamysłu. A jednak styl norweskiego pisarza pozostaje wyraźny i łatwy do rozpoznania. Melodyjne, nieco melancholijne zdania i prosty, lecz zawsze trafiający w punkt język – to nieodłączne cechy tych powieści.

Christensen chętnie sięga w swoich utworach po perspektywę dziecka. W „Hermanie” bada psychikę chorego chłopca i jego oczami opowiada o codziennych zmaganiach z własnymi słabościami i buntem wobec niesprawiedliwości losu. „Herman” nie jest wyciskaczem łez ani tragicznym zapisem starcia z chorobą. To raczej opowieść o własnej odmienności, którą bohater musi oswoić, historia dorastania i tworzenia własnej, jednostkowej osobowości w specyficznych i wyjątkowych warunkach, jaką jest choroba. Przed podobnym problemem – koniecznością potwierdzenia lub stworzenia własnej tożsamości staje, dorosły tym razem, bohater powieści „Jubel”. Czy na pewno dorosły? Prosty, nieomal naiwny język, jakim mówi narrator, pianista w opuszczonym hotelu pewnej niewielkiej miejscowości, zderzony zostaje z panującą dookoła niemocą i wreszcie z finalną tragedią, do jakiej muszą doprowadzić działania bohatera. Spojrzenie dziecka powraca w „Półbracie”, monumentalnej powieści o trzech pokoleniach naznaczonej traumą rodziny i próbach jej przepracowania.

„Odpływ”, najnowsza i jedna z najlepszych książek Christensena to właściwie dwie powieści w jednej, połączone postacią bohatera-narratora pierwszej z nich, który burząc wyobrażoną czwartą ścianę staje się autorem drugiej powieści. Akcja pierwszej z nich, „Błystki”, rozgrywa się w lipcu 1969 roku, tuż przed pierwszym lądowaniem na Księżycu, które staje się tu konstrukcyjną osią narracji. 15-letni Christian wplątuje się w historię, która musi zakończyć się tragedią i która na zawsze naznaczy jego życie. Choć w prologu narratora poznajemy jako osobę dorosłą, swoją opowieść snuje z perspektywy nastolatka. Optyka dziecięca pozwala pokazywać zdarzenia takimi, jakie były, jakimi zostały zapamiętane, bez komentarza, poszukiwania sensu czy analizowania własnego postępowania. W tym właśnie tkwi siła późniejszego, poruszającego zakończenia. To na czytelnika zostaje przerzucona odpowiedzialność za interpretację wydarzeń, to czytelnik powinien był przewidzieć, że działania Christiana muszą znaleźć takie, a nie inne rozwiązanie, zrozumieć poprzedzające tragedię ostrzeżenia dorosłych. Nastoletni chłopiec mógł tylko przytoczyć to, co się stało.

Dorosły Christian jest pisarzem, który postanawia napisać najbardziej osobistą książkę w swoim dorobku. Tak powstaje druga część „Odpływu”, „Pośrednik”. Akcja przenosi się w zupełnie inne miejsce, do Karmack – oderwanego od czasu i przestrzeni, nieomal mitycznego, podupadającego amerykańskiego miasteczka, które od wielu lat nęka plaga tragicznych wypadków. Doprowadzone do ostateczności władze postanawiają stworzyć stanowisko Pośrednika, którego zadaniem będzie przekazywać złe wieści rodzinom kolejnych ofiar. Pęknięcie powieści to jednak nie tylko temat czy miejsce akcji, ale – co istotne – styl narracji. W „Pośredniku” zmienia się punkt widzenia, pierwszoosobowy, dziecięcy narrator zamieniony zostaje na narratora trzecioosobowego, wycofanego, relacjonującego w suchy sposób ponure okoliczności kolejnych zgonów w Karmack. Nastrój letnich wakacji, metafory czy nostalgia za przeszłością ustępują ponurej, momentami wręcz groteskowej wizji limba, w którym ludzie tkwią z przymusu i w którym nie ma miejsce na nadzieję.

Te dwie historie właściwie nie posiadają punktów stycznych poza osobą bohatera-autora. Rozbita powieść scalona zostaje na końcu, w obszernym epilogu, który wciąga czytelnika i samego narratora w metaliteracką grę, ujawniając wreszcie ścisły związek między „Błystką” a „Pośrednikiem”. Granice fikcji i rzeczywistości (także przecież fikcyjnej!) zacierają się w onirycznym pościgu za przeszłością i klamrą, która pozwoli ją nareszcie domknąć i zostawić za sobą. A Christensen po raz kolejny udowadnia, że jest wirtuozem słowa.

Czy pomiędzy trzema przywołanymi tu pisarzami istnieje jakiś wspólny mianownik? Wydaje się, że tym czymś mógłby być szczególny język, któremu obce jest nastawienie na efektowność. To nie zarzut, wręcz przeciwnie – tam, gdzie język traci niezwykłość lub szczególne wyrafinowanie, musi wkroczyć coś innego, co przyciągnie czytelnika. To, co przez pisarzy norweskich zostaje powiedziane wprost, zdaje się tym silniej oddziaływać na odbiorcę. Jest wprawdzie różnica między dosadną i klarowną narracją Nesbø, autora, bądź co bądź powieści popularnych, a łagodnym i momentami naiwnym językiem Christensena, który metafory i nieomal sentencjonalnie piękne zdania każe wypowiadać dziecku, czy wreszcie surową, zimną, wręcz okrutną frazą Knausgårda. A jednak wspólne jest tu przekonanie, że język staje się narzędziem, a nie celem samym w sobie, że to, co powiedziane prosto, bez ozdobników zyskuje nieporównanie większą siłę. I w tym być może tkwi chłodny urok literatury norweskiej.