Artykuł
Dwanaście książek, które uformowały Filipa Łobodzińskiego
Wszelkie rankingi dotyczące kultury niestety traktuję poważnie. Z prostego i dla mnie oczywistego powodu – bez kultury mnie by nie było. Byłby jakiś inny byt o tym samym nazwisku, ale podpadałby pod zupełnie inną gałąź rozpoznania biologicznego.
Gdy więc grzecznie pytają mnie o dziesięć książek, które mnie uformowały, równie grzecznie odpowiadam pytaniami: a dlaczego akurat dziesięć? A co to znaczy „uformowały”?
Przywiązanie do tzw. liczb okrągłych jest oczywiście kulturowe, nie naturalne, bo przecież nigdzie w przyrodzie nie występuje prawidło skoków o pięć czy dziesięć. W dawnych tradycjach, gdzieniegdzie się wciąż utrzymujących, taką liczbą „kwantową” jest tuzin. I tu byłoby już łatwiej.
Ale „uformowały”? Do jasnej karbidówki (że zacytuję Gałczyńskiego), a kto powiedział, że to proces ukończony? Wciąż jestem formowany, wciąż czuję, że zdarzają się książki o ciężarze, który odkształca mnie co nieco i znów jestem inny niż ten, co tydzień temu.
Zatem będzie to tuzin książek, podyktowanych obecnym stanem mojego ducha i umysłu. Bo dziś wierzę, że te właśnie książki najmocniej mnie ukształtowały. Ale czy pojutrze będę miał ten sam pogląd? Nie wiem. Pewnie lista będzie bardzo podobna, bo aż tak labilny nie jestem. Ale ze dwa-trzy tytuły mogłyby się zmienić.
Co ciekawe, nie do końca też jest to lista książek ulubionych. Bo na przykład nie ma tu w ogóle tzw. wielkiej prozy z szerokim oddechem, choć tę cenię niezwykle. Przez chwilę wahałem się, czy nie umieścić na liście Rozmowy w „Katedrze” Maria Vargasa Llosy. Jest to lektura straszno-piękna i przepastna. Podobnie jak Don Kichot Miguela de Cervantes Saavedry czy Mistrz i Małgorzata Michaiła Bułhakowa. Ale one dają mi co innego – przyjemność kontaktu z wielką literaturą. Żyją we mnie, wracam do nich, ale nie zrobiły mnie tym, kim się wciąż staję.
Niektóre z wymienionych przeze mnie książek to ledwie reprezentantki czegoś więcej, nurtu, atmosfery. Inne stoją samotnie jako zbiory jednoelementowe.
Co istotne, wszystkie z poniższych książek nadal mam. Przepraszam, prawie wszystkie. Jedną antologię mam teraz rozproszoną w dwóch innych antologiach. Ale wciąż pamiętam druk, format, szatę graficzną, czcionki tamtej.
1. Zacznę z grubej rury, czyli od książeczki KOŃ i KOT. Napisał i ilustrował Janusz Stanny – jeden z największych gigantów polskiej ilustracji. I właśnie plastyką swoją we wczesnym dzieciństwie książka mnie zachwyciła, zachwyca zresztą do dziś. Skróty, kanciaste plamy, żadnej zbędnej kreski ani płaszczyzny. Ociera się to o Picassa, jest jednak nader czytelne dla dziecięcego oka. No, geniusz. To dla mnie wzorzec książki ilustrowanej. A do tego treść, bazująca na lingwistyczno-absurdalnej zamianie ról tytułowych zwierząt. Dlatego wybór był oczywisty – KOŃ i KOT sprawiły, że uformował się we mnie pewien przedmiot pożądania – książki o frapującej, oryginalnej treści z niezwykłymi ilustracjami.
2. Skoro już przy lekturach dziecięcych jestem, to podaję kolejny punkt listy, tym razem dublet, bo książek tych rozdzielić nie sposób – Kubuś Puchatek i Chatka Puchatka Alana Alexandra Milne’a. Dziś wiem, że to w polskiej wersji rzecz infantylniejsza od oryginału, spolszczenie Ireny Tuwim odarło Puchatki z wielu elementów pure nonsensu i pewnej gry językowej. Ale i tak wiele fragmentów powala mnie tam do dziś. To gra wyobraźni, także świetna satyra, czytelna i zabawna również w wieku dorosłym. To właśnie przypadek, gdy książka staje się sztandarem większej całości, bo za Puchatkami stoją wszak O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a, Przygody Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla, Dong, co ma świecący nos Edwarda Leara i w ogóle Księga nonsensu. Czyli cały angielski nurt książek dla dzieci małych, dużych i nieskrępowanych konwencją. Gdzieś za nimi też czai się bez niepotrzebnych kompleksów Bromba i inni Macieja Wojtyszki. To ten sam smak.
3. By jeszcze pozostać w lekkich nastrojach, wspomniana antologia, której już nie mam, ale mam wszystko, co w niej było. To zbiór wierszy, miniatur teatralnych i felietonów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Satyra, groteska, żart liryczny. Czyli Zaczarowana dorożka, Teatrzyk „Zielona Gęś”, Listy z fiołkiem… Czytałem je jako dziecko, chłonąłem jak leci, dzięki czemu dziś jestem człowiekiem, który w najbardziej lirycznym momencie ma karkołomne skojarzenia, a w sytuacjach absurdalnych potrafi dostrzec poezję. Albo wydaje mu się, że potrafi. Jakkolwiek jest, Gałczyński otworzył mnie na Kabaret Starszych Panów i na to, co doskonale łączy piękno z uśmiechem i zadumą w sposób często lapidarny, a bezwzględnie celny. A także na Sławomira Mrożka.
4. I jeszcze jeden poeta, Miron Białoszewski i jego Obroty rzeczy. Pierwszy tomik zjawiskowego poety, po który sięgnąłem w młodości zachęcony przez tatę (inżyniera elektryka!), by zobaczyć, jak może wyglądać poezja. Że to nie tylko rymowane rytmiczne strofy, ale także cudowny świat pustki po piecu podobnym do bramy triumfalnej i do dziś zaciekle przeze mnie przywoływany i czytany wiersz drogi Ballada o zejściu do sklepu. Lektura Białoszewskiego – a to wszak tomik debiutancki, więc jeszcze nie tak radykalny – była pozytywnym wstrząsem estetycznym.
5. Czytałem w młodości dużo tego wszystkiego, co się w moich czasach czytało – książki Sienkiewicza, Szklarskiego, Niziurskiego (gigant!), Tolkiena, Centkiewiczów… One też mnie jakoś kształtowały, choć nie aż tak, bym dziś czuł się ich dziedzicem. I oto w pewnym momencie w moje ręce trafiła książeczka z zupełnie innej bajki, a może nie bajki, tylko przerażającej antyutopii – Władca much Williama Goldinga. Rzecz o grupce chłopców, którzy po katastrofie samolotu znaleźli się sami na bezludnej wyspie i zaczynają tworzyć nową społeczność. I wyłażą z nich te wszystkie upiory, które zasadzili w nich wcześniej dorośli. Wtedy pierwszy raz zadałem sobie świadomie pytanie, czy człowiek jest na pewno miarą wszech rzeczy i najdoskonalszą istotą. Odpowiedź negatywną przyniosły kolejne doświadczenia, życiowe i kulturowe. A złowroga mantra (z pierwszego przekładu Wacława Niepokólczyckiego) „Nożem świnię. Ciach po gardle. Krew się leje” dzwoni mi w uszach bez przerwy. Nie przesadzam.
6. Pora na książki non-fiction. Bo one w równym stopniu kształtowały mnie, co wymyślone fabuły i strofy. Na początek – skoro już rozprawiłem się z tzw. człowieczeństwem – książka niemieckiego etologa, czyli znawcy zachowań zwierzęcych, Vitusa Bernwarda Dröschera Świat zmysłów. Dzięki niej pozyskałem znacznie głębszy wymiar empatii wobec zwierząt i środowiska w ogóle, ona bowiem (jak i inne książki Dröschera lub Austriaka Konrada Lorenza) pokazywała mi, jak bogaty jest ów świat zmysłów zwierząt, jak skomplikowane są rytuały i obyczaje, jak wiele mamy więc z innymi gatunkami wspólnego, jak wiele możemy im zazdrościć i jak ogromny wstyd winien ogarniać każdego, kto ten równoległy świat miał choćby przez chwilę w pogardzie.
7. Wracam do człowieczeństwa, do tego, co „ludzie ludziom”. To już lektura czasów tuż-po-studenckich, będąca w ogóle na świecie fundamentalną pracą o irracjonalnych przesądach i lękach, wytyczających szlaki także obecnej paranoi geopolitycznej i społecznej. Strach w kulturze Zachodu Jeana Delumeau, francuskiego historyka, bezwzględnego portrecisty naszych fobii, który zdemaskował przy okazji kilka mitów – na przykład ten, że zabobony i procesy czarownic to domena mentalności średniowiecznej, gdy tymczasem najwięcej stosów płonęło w lśniących czasach humanizmu. Co rzuca (płonące) światło na słowo „humanizm”.
8. I jeszcze równie fundamentalna rzecz, Bunt mas i inne pisma socjologiczne José Ortegi y Gasseta. Hiszpański socjolog z precyzją strzelca wyborowego oznaczył cechy człowieka masowego, a geniusz kazał mu stworzyć obraz aktualny dziś bardziej niż w roku 1930. Wtedy chodziło o polityczne totalitaryzmy, nakłaniające masy do podporządkowania sobie moralności, estetyki, reguł społecznej gry. Dziś prawdziwymi tyranami są masowa rozrywka i masowe matolstwo, a człowiek masowy, wyzbyty skrępowania i krytycznej samooceny, wyłazi z nas jak rzadko kiedy wcześniej.
9. Pora spuścić z tonu kasandrycznego i zadąć w ton misterny. Oto dwie książeczki, które wpłynęły na moją decyzję pójścia na iberystykę. Daję podstępnie dwa tytuły, bo nie umiem ich rozdzielić, a zawarte w nich opowiadania przypisuję czasem błędnie danemu tomowi. To Fikcje i Alef Jorgego Luisa Borgesa. Miniatury (no, nie zawsze miniatury!) fantastyczne, erudycyjne, magiczne, obsesyjne, lśniące pomysłami, urzekające głębią, rzucające na kolana poziomem. Czytając je, zaczynałem rozumieć, że nie tylko w poezji, ale i w prozie można cały wszechświat zawrzeć w jednym alefie, w krótkim tekście, w przypowieści. Najpierw były Opowiadania Julia Cortazara, ale to ten drugi Argentyńczyk rozpalił we mnie mój własny prywatny boom latynoamerykański. I na zawsze zachwycił erudycją.
10. Powracam do absurdu – jest książka, która wywołuje we mnie głośny śmiech na miarę Latającego Cyrku Monty Pythona. To Wstęp do imagineskopii (próba zarysu) Śledzia Otrembusa Podgrobelskiego. Powiedzieć, że to parodia traktatu naukowego, to nic nie powiedzieć. Książeczka napisana i zilustrowana przez ukrytego pod pseudonimem chemika Stanisława Moskala to czysty pure nonsens, strumień pseudonaukowej nadświadomości, galopada konceptów i przecudna lektura wielokrotnego użycia. Dzięki niej nabrałem dystansu do wszelkich naukawych stwierdzeń i pomysłów rozmaitych docentów „od nawozu i od świata”.
11. Nie mogę nie wejść choć na chwilę w samizdat, w literaturę z indeksu komunistycznego. Było tego oczywiście sporo, chłonęło się rzeczy i wartościowe, i takie sobie, ale „dobre, bo zakazane”. Głównie była to literatura faktu, eseje, książki historyczne i wspomnieniowe. Ale jedna wśród nich do dziś wabi, by po nią sięgnąć. Jest słynna, pozornie potwornie śmieszna, a naprawdę – przerażająca. To mikropowieść Wieniedikta Jerofiejewa Moskwa-Pietuszki. Czyli alkoholowa jazda bez trzymanki kolejką bynajmniej nie górską, zdumiewający portret Rosji, jej nihilizmu i cynizmu podszytego służalczym strachem, rozpaczliwej zaradności jej skundlonych Morloków. Nie wiem, czy Wieniczka opisał ją wiernie, czy to tylko literacka fikcja. Ale wierzę, że na poziomie metafizycznym to konterfekt realistyczny.
12. Na koniec – książka bynajmniej nie świetna, po prostu czytadło. Nie ona jako treść czy forma mnie ukształtowała, ale była pierwszą powieścią, jaką przetłumaczyłem na polski. Zatem – ona zaczęła mnie formować jako tłumacza, a więc wnikliwego, praktycznego czytelnika. Jej tytuł to Klub Dumas, zaś autorem jest Hiszpan Arturo Pérez-Reverte. Od niej zaczęła się fascynująca przygoda z przekładami literackimi – wcześniej tłumaczyłem właściwie tylko piosenki i wiersze. Ona też zwróciła mi uwagę w ogóle na samą postać czytelnika. Uświadomiła mi, że sam bywam Lucasem Corso, czyli kimś, kogo książki mogą zwabić na manowce, zmylić, uwieść i niekiedy wykorzystawszy, porzucić. Na szczęście inne podejdą i pomogą powstać, by iść dalej.