25 listopada 2013

Biało

Bez zawodowych fotografów pracujących dla gazet staniemy się ślepi na to, czego nie mogą oddać żadne słowa.

Springer w Xięgarni

Białe prostokąty zamiast zdjęć. W ten sposób redakcja francuskiego „Libération” postanowiła wyrazić solidarność z fotografami prasowymi tracącymi pracę jak świat długi i szeroki. Niezwykłe wydanie tego szacownego dziennika ukazało się 14 listopada, w dniu otwarcia targów Paris Photo, jednej z najważniejszych imprez fotograficznych na świecie. Akcja miała uzmysłowić czytelnikom, jak ważna w gazetach jest dobra fotografia, która właśnie z nich znika. Ironia losu polega na tym, że tabloidyzujące się w zastraszającym tempie – jak wszystkie inne media – gazety, nie potrzebują dobrych zdjęć. Wystarczą jakiekolwiek, choćby pstryknięte komórką przez gapia, wycięte z filmu nakręconego kamerą przemysłową albo zrobione przez amatora z ambicjami, który zgadza się pracować za głodowe stawki.

 

Temat białych stron w „Libération” od razu trafił na Facebooka, wśród znajomych mam wielu fotografów, których zjawisko dotyka bezpośrednio. Podchwyciły go także największe polskie media, które z przejęciem pisały o mocnej w wyrazie i odważnej akcji francuskiego dziennika. Ton tych publikacji był taki, że oto ktoś w końcu głośno powiedział, czym kończy się oszczędzanie na jakościowej fotografii prasowej. Czytałem i własnym oczom nie wierzyłem. W głowie gorączkowo próbowałem wymyślić, która polska gazeta mogłaby się zdobyć na podobny gest?

 

Szybko doszedłem do odkrywczego wniosku, że żadna. Chyba, że któryś z brukowców, bo im zarzut hipokryzji już pewnie nie jest w stanie zaszkodzić w żaden sposób. Publikując białe prostokąty zamiast zdjęć trzeba by bowiem uderzyć się w piersi, a tego, jak wiemy, polskie media nie zwykły czynić. W ciągu ostatnich kilku lat polska fotografia prasowa została spektakularnie rozmontowana. Pracę straciły w całym kraju dziesiątki, jeśli nie setki fotografów, wielu z nich musiało się przebranżowić albo zacząć fotografować śluby i wazony. Nielicznych „szczęśliwców” zmuszono do samozatrudnienia bądź wegetacji na śmieciówkach. Rzeź dotyczyła wszystkich, bez względu na dorobek, doświadczenie i staż pracy. Niektórzy swoje wypowiedzenia otrzymali na kilka dni przed Bożym Narodzeniem, pewnie po to by broń Boże nie poczuli się jak ktoś ważny czy wartościowy. W oparciu o grupę zwolnionych z pracy polskich fotoreporterów spokojnie można by napisać spory kawał historii polskiej fotografii prasowej. Może nawet i trzeba, bo to profesja, która za chwilę będzie pieśnią przeszłości.

 

Już jakiś czas temu fotografia w polskich gazetach została sprowadzona do prostej ilustracji. Jeden z moich kolegów dość często wspomina boje, jakie musi toczyć z redaktorami, którzy uparli się, by na każdym zdjęciu do tematów „warszawskich” był jakiś kojarzący się ze stolicą element – czerwono- żółty tramwaj, Pałac Kultury albo chociaż syrenka w tej czy innej formie. Bo przecież czytelnik to idiota i, jak nie zobaczy prostego komunikatu, to nic nie zrozumie.

 

To jednak dopiero wierzchołek góry problemów. Opublikowanie fotoreportażu na łamach polskich dzienników i tygodników coraz częściej graniczy z cudem. Jednym z najprostszych sposobów na dokonanie tej sztuki jest wygranie w prestiżowym konkursie World Press Photo. Tradycją jest już bowiem to, że zestawy polskich autorów, zanim zostaną wyróżnione, błąkają się po redakcjach całymi miesiącami nie znajdując zainteresowania redaktorów. Gdy jednak tylko zostaną dostrzeżone w tym mającym znakomity PR konkursie, od razu trafiają na łamy gazet.

 

Innym sposobem jest zostanie uprowadzonym. Świadczyć o tym może historia fotoreportera Marcina Sudera, którego zdjęcia obiegły polskie gazety dopiero wówczas, gdy został porwany w Syrii. Wcześniej jego zdjęciami z frontu tej krwawej wojny mało kto się interesował. Gdy zniknął od razu znalazło się dla nich miejsce. To, że były sprzedawane jako „syryjskie zdjęcia porwanego fotoreportera”, a nie świadectwo tragedii, jaka rozgrywa się w kraju Asada, przemilczmy zażenowani.

 

Sposobem może być też publikowanie za darmo bądź po kosztach. Coraz częściej zdarza się, że doskonali polscy fotografowie (a tych mamy ciągle całkiem sporo) publikują swoje zestawy, traktując takie działanie jako jedno z narzędzi promocji swoich autorskich przedsięwzięć – wystaw, książek czy przy okazji festiwali. Środki na realizację tematów pozyskali gdzie indziej, na honorarium z gazety zależy im więc mniej – wiedzą bowiem, że nie pokryje ono kosztów wielomiesięcznej (co najmniej) pracy nad tematem. Z jednej strony to dobrze, że fotografowie sobie radzą, z drugiej takie praktyki sprawiają, że redakcje przyzwyczajają się do niepłacenia za zdjęcia bądź płacenia symbolicznych kwot. A to one przez lata były głównymi klientami fotografów. Dziś już nie są, a publikację na swoich łamach traktują jak dopust boży.

 

Podobny los spotkał reportaż, który mimo silnych tradycji w Polsce od lat jest wypierany z rodzimej prasy. Podobnie jak fotografia jest to gatunek drogi i czasochłonny (ani zdjęć, ani reportażu nie da się robić zza biurka). Branżowy „Press” napisał nawet w swoim czasie, że reportaż jest „gatunkiem niekoniecznym”. Reporterzy jakoś się z tym pogodzili, niewielu zostało ich już w redakcjach. Ci, którzy z nich odeszli (bądź zostali wyrzuceni), znaleźli swoją niszę – piszą książki. Reportaż ma się w Polsce dobrze – tak doskonałe książki jak „Jutro przypłynie królowa” Macieja Wasielewskiego, „Południe” Andrzeja Muszyńskiego czy „Bukareszt” Małgorzaty Rejmer pewnie by nie powstały, gdyby ich autorzy pracowali w redakcjach. Z fotografią jest jednak inaczej – ona jest w gazetach potrzebna (o czym świadczy akcja „Libération”). Poza nimi jest bezdomna i sobie nie poradzi. Fotografowie nie wyżyją z grantów (tych jest zbyt mało) i warsztatów. W końcu ich determinacja osłabnie i sobie odpuszczą. A my wraz z ich zniknięciem stracimy możliwość patrzenia na świat ich oczami wyczulonymi na to, co ważne. Zostaną przypadkowe oczy skierowane w przypadkową stronę.

Książki, o których pisał autor