Felieton
Decydujący moment pamięci
Polaroidy Tarkowskiego udowadniają potęgę odbitki i obnażają słabość hipsterskich imitacji produkowanych taśmowo przez nasze telefony.
Mimo swego grzechu pierworodnego jest to jedna z tych książek, które trzeba mieć i do których wracać można bez końca za każdym kolejnym odnajdując nowe olśnienia. Tak to jest z geniuszami, a przecież Andrei Tarkowski był jednym z nich.
Była połowa lat siedemdziesiątych, gdy po raz pierwszy zainteresował się technologią polaroida. To był zresztą moment, w którym to zainteresowanie miało największe uzasadnienie. Na rynek trafił właśnie aparat SX70, szczytowe osiągnięcie firmy, które z czasem miało zyskać status kultowego. Aparat w końcu dawał możliwości twórcze absolutnie nieosiągalne wcześniej. Kontrola nad wszystkimi ważniejszymi parametrami i łatwość obsługi sprawiała, że stał się nie tylko efektownym gadżetem ale też pożądanym przez twórców narzędziem. Deyan Sudjic, kurator Muzeum Designu w Londynie pisał wręcz, że polaroid uzależnia w graniczący z nieprzyzwoitością sposób.
Tarkowski polaroida używał do celów prywatnych. Jak wizualny notatnik, w którym zapisywał chwile o szczególnym znaczeniu. Fotografował bliskie sobie osoby, rodzinę i przyjaciół, a także momenty niewysławialnych zachwytów. Patrząc na jego zdjęcia można powiedzieć, że był uzależniony nie od polaroida, ale od światła. Jest ono jego obsesją i głównym fotograficznym motywem. Natychmiastowa technologia z jakiej korzystał pozwalała mu tu rozwinąć skrzydła. Jego fotografie wydają się być realizacją słynnej dewizy innego wielkiego fotografa, Garrego Winogranda, który mówił, że robi zdjęcia, żeby zobaczyć jak świat wygląda sfotografowany.
Tarkowski nie tylko chce go zobaczyć, ale także zatrzymać. Dla siebie i dla innych. Niepozorna książka „Instant Light”, o której tu mowa, to tylko skutek uboczny tych jego pragnień, wydany zresztą już po śmierci artysty w 1986.
Tonino Guera, przyjaciel i scenarzysta rosyjskiego reżysera, pisze w „Instant Light” , być może z przesadną emfazą, że te zdjęcia są jak chmury motyli wokół oczu. Trudno mu jednak odmówić racji, także wówczas gdy zauważa, że jest w fotografiach Tarkowskiego melancholia właściwa patrzeniu na coś po raz ostatni. Tarkowski nie zostawia tej melancholii dla siebie, fotografuje nie tylko żeby zatrzymać czas, ale także po to by się nim podzielić.
Giovanni Chiaromonte pochyla się z kolei nad intencjami, które stoją za tymi fotografiami. Podkreśla, że dla Tarkowskiego wracanie do wspomnień jest częścią procesu twórczego. Na polaroidach zebranych w tej książce czuła pamięć nierozerwalnie splata się z miłością. Wiara miesza się tu z nadzieją, wspomnienia zostają zatrzymane i utrwalone na kawałku papieru. Chiaromonte w odniesieniu do tych fotografii odwołuje się wręcz do fundamentalnego dla historii fotografii pojęcia „momentu decydującego” zdefiniowanego przez starego, dobrego Henri Cartier- Bressona. Te zdjęcia z teorią Francuza nie mają jednak zbyt wiele wspólnego. Są pozbawione tej unikalnej i jedynej w swoim rodzaju zależności wszystkich elementów, które dostrzeżone przez fotografa w odpowiedniej chwili nabierają nowego, wyjątkowego i bardzo efemerycznego znaczenia. Chiaromonte pisze jednak o „momencie decydującym pamięci”. I tutaj objawia się cała potęga Polaroida i cała słabość książki zawierającej jego reprodukcje. Nic bowiem nie jest w stanie oddać tej wyjątkowości obcowania z jedyną, niepowtarzalną i tak naprawdę niereprodukowalną odbitką, jaka wysunęła się z chrzęstem z aparatu mistrza.
Po raz pierwszy zobaczyłem te zdjęcia w Łodzi w 2008 roku w Muzeum Książki w Łodzi. Pilnował go wielki czarny pies i trzeba było zdobyć się na niemałą odwagę by wejść i sprawdzić, że robił to bez specjalnego zaangażowania.
Całe to muzeum wyglądało wtedy na solidnie zamknięte. Trzeba było wejść do środka, obudzić panią z ochrony i poprosić o wpuszczenie. Pani zapalała światła (“Wie Pan nikt nie przychodzi, to oszczędzamy prąd”) i stawała w kąciku. W muzeum pachniało kurzem, błyszczały politury i trzeszczała podłoga. Żeby te polaroidy Tarkowskiego obejrzeć trzeba było przystawiać do nich nos, bo w tych lampach światło tliło się jedynie symboliczne. Chodziło się z nosem przy ścianie i oglądało.
Można było tak chodzić w kółko. Wtedy nie doceniłem genialnie niedoskonałej formy prezentacji tych zdjęć. Teraz mając już tę książkę wszystko rozumiem. Pewnych rzeczy nie da się powielić. Polaroidy są jedną z nich. Można je oglądać w oryginale, albo nie oglądać ich w ogóle.