Felieton
Fotografia jako fikcja
Zdjęcia jako materiał dowodowy w sprawie, do której nigdy nie doszło.
Zaczęło się od tego, że Michał Łuczak pokazał mi zdjęcia. Nie żebym wcześniej ich nie widział – były to prace autorstwa fotografów kolektywu Sputnik Photos i absolwentów prowadzonego przez nich programu mentorskiego. Większość tych zdjęć widziałem wcześniej. Ale nie w takim układzie – Łuczak, na co dzień fotograf, postanowił zabawić się w kuratora, zebrał fotografie i ułożył w dość przerażający sposób. Na fotografiach widać jakieś ułożone w trawie ciało (śpi? nieprzytomny? martwy?) tajemnicze przedmioty i narzędzia, wycinki zdjęć, stare książki, fragmenty map, zużytą prezerwatywę. Kompletny chaos układający się w przesiąknięte przerażeniem podejrzenie, że za każdym z tych zdjęć stoi coś strasznego.
– Pomyślałem, że za pomocą dowolnych zdjęć można zakomponować dowolne historie – wyjaśnił mi Łuczak – chciałem zobaczyć jak to działa.
No więc działa. Zdjęcia układają się w jakąś absolutnie straszną historię rodem z „Domu Złego” Smarzowskiego. W tym sensie są wielkim kłamstwem bo pochodzą od różnych autorów i z różnych projektów, nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego. Ułożone i podane odpowiednio robią jednak piorunujące wrażenie materiału dowodowego. Wystawa tych fotografii, zatytułowana „Hunter”, zawisła właśnie w Derby w ramach Format Festiwalu. Napisałem do niej krótki tekst, którego zadaniem było dać wszystkim zdjęciom jeden mianownik. Pisząc go zastanawiałem się jak daleko można się w takiej manipulacji posunąć. Czy da się wziąć jakiekolwiek fotografie i napisać do nich jakąkolwiek historię? Im dłużej pisałem tym bardziej dochodziłem do wniosku, że tak właśnie jest.
Cztery lata temu znakomity amerykański fotograf Alec Soth wraz z dziennikarzem Bradem Zellarem ruszył w podróż po Stanach Zjednoczonych. Chciał zobaczyć jak wygląda Ameryka poza jej metropoliami, przyjrzeć się amerykańskiej prowincji – średniej amerykańskiego interiorru. Kraj to jednak wielki, tematów mnogość a ich było tylko dwóch. Dlatego też Soth i Zellar wpadli na pomysł założenia fikcyjnej gazety, którą nazwali LBM Dispatch i postanowili pracować jak jej reporterzy – w reżimie wymuszanym przez codzienne deadline’y i z doborem tematów właściwych gazecie codziennej. Wydrukowali sobie nawet wizytówki z nazwą gazety i stanowiskami jakie w niej zajmują. Efektem ich eksperymentu (i oszustwa) jest nie tylko blog, na którym relacjonowali swoje wyprawy, ale także seria publikacji. Najgłośniejszą z nich, zwłaszcza w ostatnim czasie jest Songbook Aleca Sotha, będący klasyczną książką fotograficzną, w której fotograf daje się poznać od nieznanej dotąd publiczności strony. Fotografuje w czerni i bieli, niekiedy w ostrym świetle flesza. Na jego zdjęciach dużo jest humoru i absurdu. Amerykańska prowincja i jej mieszkańcy wydają się być ze sobą całkiem pogodzeni. „Songbook” od jakiegoś już czasu zbiera znakomite recenzje, a jego kupno graniczy dziś z cudem. Całe szczęście autor zapowiada dodruk.
W efekcie projektu powstał także cykl siedmiu gazetowych wydań LBM Dispatches poświęconych konkretnym regionom. Zdjęcia Sotha są tu uzupełnione o oszczędne i bardzo informacyjne podpisy Zellara. Całość daje przyjemny wgląd w życie ich bohaterów. Nieco pominięta w całym tym przedsięwzięciu jest niewielka książeczka „House of Coates”. Brad Zellar opisuje w niej losy fikcyjnego Lestera B. Morrisona, który zimę z 2010 na 2011 rok spędził w motelach rozsianych wzdłuż trasy numer 52. Powieść jak powieść jednak to co szczególnie zwraca tu uwagę to idealnie spasowane z tekstem fotografie Sotha, całkowicie odbiegające od stylistyki znanej z Songbook czy LBM Dispatches. W efekcie otrzymujemy książkę, która bazując na całkowitej fikcji zostaje zilustrowana jak najbardziej „prawdziwymi” zdjęciami. I która obnaża, na czym ta „prawdziwość” tak naprawdę polega.