23 czerwca 2014

Jedziemy na wakacje

Dokąd trafią nasze „wakacyjne fotki”? I co zrobić z tymi, które już powstały?

header - poniedzialek ze springerem

„Początkowo fotografię komórkową starano się zaadoptować do istniejących ram. Ramy te wyznaczał papier i druk. Zapisywane w małym telefonie zdjęcia pojawiały się na stronach gazet, albumów czy ścianach galerii. (…) Mam wrażenie, że to się skończyło. Skończyło się tak szybko, jak się zaczęło. Nie widać już wielkich materiałów, które przyciągnąć maja tym, że zrobione zostały iPhonem, Samsungiem czy Sony” – pisał całkiem niedawno na łamach internetowego wydania Digital Camera Polska polski fotograf Tomasz Wiech. „Technologia jednak nie zniknęła. Ma się dobrze i sama zaczęła dyktować warunki. Technologia chce publikowania zdjęć na Facebook’u i Tumblr. To jest miejsce fotografii komórkowej. Zdjęcia wypełniają przestrzeń internetu” – dodawał.

 

W swoim tekście Wiech odnosił się przede wszystkim do fotografii dokumentalnej, do zachłyśnięcia się przez fotografów możliwościami smartfonów i do cykli, które na skutek tego zachłyśnięcia się powstały. Ja jednak po przeczytaniu jego tekstu zacząłem się zastanawiać nad tymi wszystkimi zdjęciami, które każdego dnia milionami wypełniają pamięci naszych telefonów. Tylko niewielka część z nich trafi na Facebooka, Instagrama, Tumblr. Zaledwie promil zostanie wydrukowany. Reszta przepadnie, zostanie zapomniana. Podchodzimy do tych fotografii po macoszemu, bo nie mają materialnego wymiaru, są cyfrową iluzją, ciągiem zer i jedynek ułożonych w odpowiedniej kolejności. No i tak łatwo je zrobić. Przez to przestały znaczyć cokolwiek, kasujemy je, gdy karta w telefonie nam się zapełni, musimy mieć miejsce na nowe. Je także kiedyś wykasujemy. Ich nie-istnienie trwa zaledwie krótką chwilę.

 

Można nad tym rozpaczać, można się z tym pogodzić, kijem Wisły nie zawrócisz. Co jednak, jeśli z podobną dezynwolturą zaczniemy traktować inne fotografie? Te, które poskręcane i wyblakłe wiernie trwają na posterunku w przepastnych szafach, szufladach i pudłach. To one strzegły i strzegą naszych wspomnień.

 

 

To pytanie zdaje się też zadawać w swoim „Babim lecie” Marcin Grabowiecki. Ta niewielka, ascetyczna książeczka nie rości sobie pretensji do bycia czymś więcej niż tylko próbą ocalenia wspomnień. Tutaj zostają one zamknięte w prostej tekturowej oprawie i obwiązane szpagatem. Zupełnie jak dziecięcy skarb, który podczas zabawy w Indian ukrywa się w jamie pod korzeniem starego dębu czy w jego pustej dziupli.

 

GrabowieckiNajciekawsze jest jednak to, że Grabowiecki rezygnuje tu z fotografowania, wychodzi z roli fotografa i staje się po prostu układaczem. Bierze bowiem na warsztat archiwum swojej rodziny i wyciąga z niego „wakacyjne fotki” – w wymowie zupełnie podobne do tych, które wypełniają nasze telefony (i wkrótce z nich pewnie znikną). Te jednak przetrwały – na kliszach, oprawionych w niebieski plastik slajdach czy wreszcie na papierowych odbitkach związanych dla porządku w pęczki przy pomocy gumek-recepturek. Grabowiecki nie obrabia tych zdjęć, skanuje je w takiej formie, w jakiej wpadły w jego ręce. Układa z nich bezpretensjonalną historię o wakacyjnej beztrosce – takiej, za którą tęsknimy zwłaszcza w ciemne, zimowe popołudnia i wieczory.

 

Niech nikogo nie zniechęca prostota tej książki czy błahość jej tematu. „Babie lato” jest ważne, bo każe nam się zastanowić, co stanie się ze wspomnieniami, które tymczasowo zamieszkują nasze telefony. Dokąd trafią, czy zrobimy z nich kiedyś jakiś użytek? Dzięki hipsterskim aplikacjom w smartfonach nauczyliśmy się już nawet naśladować styl tych starych fotografii – możemy dodać przepalenia, prześwietlenia, wyprać zdjęcia z kolorów, dodać archaiczne ramki. Ale spróbujcie te wszystkie fotki związać szpagatem i schować w dziupli starego drzewa.

 

PS. Książka „Babie lato” Marcina Grabowieckiego jest zwycięską publikacją w konkursie na autorski projekt książki fotograficznej, zorganizowanym przez Czytelnię Sztuki i Muzeum w Gliwicach.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także