23 grudnia 2013

Komórka i strumień

Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu szacowny „Time” ogłosił instagramowym fotografem roku 2013 Davida Gutenfeldera, szefa azjatyckiej redakcji fotograficznej Associated Press. To jeden z nielicznych fotografów, którym udaje się regularnie fotografować w Korei Północnej. Wiele z jego zdjęć powstało przy pomocy iPhone’a i trafiło na Instagrama. Jego profil w tym serwisie śledzi ponad 240 tysięcy osób. To więcej niż wynosi razem sprzedaż „Polityki” i „Newsweeka”.

poniedzialek ze Springerem

Rzecz jasna to nie Gutenfelder wymyślił, by profesjonalne fotografie wykonane smartfonem publikować w zupełnie nieprofesjonalnym serwisie. Po prostu w tym roku spośród wszystkich fotografów, którzy to robią, został wybrany najciekawszym.

 

Gdy przez Stany Zjednoczone przechodził huragan Sandy fotografowie słynnej agencji VII relacjonowali go niemal „na żywo” właśnie przy użyciu smartfonów, a efekty publikowali w swoich strumieniach na Instagramie. W serwisie można też znaleźć profile korespondentów relacjonujących konflikty w Syrii, Libii czy Kongu. Całkiem niedawno specjalnie na zlecenie New Yorkera w Gruzji fotografował w ten sposób, a efekty publikował na Instagramie, polski fotograf Rafał Milach.

 

Instagram niemal od samego początku był cool (choć prawdopodobnie tego słowa już dawno się nie używa), jednak próby wykorzystywania go przez profesjonalnych dziennikarzy są stosunkowo młode. Dla wielu osób smartfotografia to ciągle coś gorszego. W końcu tego samego medium (komórki i Instagrama) używa się by poinformować świat o tym, co właśnie wylądowało na naszym talerzu, albo by oznajmić, że w pracowniczej toalecie skończył się papier (i to w najmniej odpowiednim momencie). Czy więc w ten sam sposób godzi się publikować zdjęcia ofiar cyklonu na Filipinach? Tak właśnie robi Gutenfelder i inni fotografowie.

 

W ostatnim czasie dyskusja o wpływie smartfonów na fotografię rozgorzała na nowo, gdy dość głośno zrobiło się o niefrasobliwości kilku światowych przywódców, z niejakim Barackiem Obamą włącznie. Otóż na uroczystościach pogrzebowych wielkiego Nelsona Mandeli postanowili oni zrobić smartfonem tzw. selfies swoich roześmianych buziek. „Focie z rąsi” to żadna nowość, w serwisach społecznościowych robią zawrotną karierę. Jak widać trendoodporni nie są nawet przywódcy tego świata, czego więc oczekiwać od pospolitych zjadaczy chleba jakich pełen jest ziemski padół. Selfies służą tylko i wyłącznie autokreacji. To, co umieszczamy w serwisach społecznościowych, nie jest przecież prawdą o nas ale jedynie emanacją tego, jak chcielibyśmy, by ta prawda wyglądała (prawdą dysponują natomiast spece z NSA, gromadzący metadane o nas).

 

Przy okazji dyskusji o niestosowności prezydenckiego selfie odżyła też na chwilę debata o tym co dzieje się obecnie z fotografią w ogóle. Pojawienie się smartfonów było bowiem gwoździem do trumny dla producentów małych aparatów cyfrowych. Smutny los Kodaka czy Polaroida może tu być przykładem. Także zawodowi fotografowie pracujący na zlecenie gazet stali się jakby mniej potrzebni, bo jeden zawodowiec ze świetnym aparatem nigdy nie będzie tak szybki, jak tłum uzbrojonych w komórki gapiów, którzy w „dobrym miejscu i dobrym czasie” znaleźli się przez przypadek. Jak przytomnie zauważył jednak Stuart Jeffries w „The Guardian”, „aferka” wokół sweet foci prezydenta USA nie wybuchła po tym, jak umieścił on ją na swoim Facebooku ale po tym jak zdjęcie tej chwili wykonane przez profesjonalnego fotoreportera opublikowały media na całym świecie. W dalszej części swojego tekstu Jeffries stara się rozpatrywać wszystkie plusy i minusy smartfotografii nie z perspektywy producenta aparatów fotograficznych czy tracącego robotę dziennikarza, ale odbiorcy. I dochodzi do wniosku, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.

 

Trudno się z nim nie zgodzić. Już w momencie pojawienia się aparatów cyfrowych, wtedy jeszcze drogich i dużych, odezwały się głosy, że to koniec „prawdziwej” fotografii. Z perspektywy czasu brzmiały one jak narzekania skrybów, na to, że wynalazek Gutenberga zabije prawdziwą książkę. Jak wiemy stało się inaczej – druk nie zabił książki, a technologia cyfrowa nie zabiła fotografii. Już sam proces uczenia się techniki fotograficznej, właśnie dzięki tej technologii, radykalnie się skrócił i uprzyjemnił. Owszem, świat co minutę zalewany jest milionami bezwartościowych fotek. Demokratyzacja fotografii sprawiła jednak, że przybyło też rzeczy dobrych. Również na Instagramie. Pojawienie się tam zawodowych fotografów powinniśmy przyjąć z dziką radością, bo oto powstaje kolejny, szalenie ciekawy i interaktywny sposób prezentacji fotografii.

 

Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Każda forma fotografii generuje konkretne zachowania fotografa. Inaczej fotografujemy wielkoformatową kamerą na statywie, inaczej średnioformatowym aparatem na klisze, inaczej dyskretnym dalmierzowcem, mniej dyskretną lustrzanką i niemal niewidzialnym smartfonem. Każda z technik fotograficznych wymaga trochę innego podejścia, innej perspektywy. Wybór aparatu musi być zawsze świadomym wyborem, a nie koniecznością. Gutenfelder i jemu podobni, fotografując komórką i wrzucając je na Instagrama, nie robią tego dlatego, że nie mają innych aparatów. Oni po prostu uzupełniają swoją opowieść o nowy wątek. Wieszają go w internecie, w ten sposób czyniąc swoją fotografię bardziej dostępną i to krótko po jej wykonaniu.

 

Rzecz jasna inaczej patrzy się na odbitkę powieszoną w galerii niż na zdjęcie opublikowane na Instagramie. Nie oznacza to jednak, że w galerii nie może wisieć gniot, a na Instagramie prawdziwe dzieło sztuki.

Książki, o których pisał autor