31 marca 2014

Lekcja plastyki

– Jak ja zrobię takie zdjęcie, to je kasuję jako nieudane, proszę pana – powiedziała dziarsko pani od kultury.

header - poniedzialek ze springerem

Niby nic wielkiego. Ot, zdjęcie ze szkoły: na pierwszym planie gromadka dzieci, w centrum kadru człowiek trzymający wielką, fotograficzną odbitkę. Widać tylko jego dłonie i czapkę. Po ubraniach dzieci – mają na sobie jednakowe, zielone koszulki polo – można odgadnąć, że rzecz nie dzieje się w Polsce. Ale nie tylko po tym. Człowiekiem na zdjęciu jest Alec Soth, uznany amerykański fotograf, członek prestiżowej agencji Magnum.

 

Patrząc na to zdjęcie, poczułem ukłucie zazdrości. Nie tylko dlatego, że chciałbym być jednym z tych dzieci, brać udział w lekcji z udziałem Aleca Sotha. Chciałbym też takiej szkoły, do której zaprasza się wielkich, współczesnych fotografów. I to takich, których zdjęcia wymagają wysiłku. Fotografia, którą trzyma w rękach Soth i którą na co dzień uprawia, z pewnością do takich należy.

 

Od razu mi się przypomniało, jak kilka lat temu grupa zaprzyjaźnionych fotografów postanowiła zrealizować projekt fotograficzny w jednym z miast na Podkarpaciu. Tak się jakoś złożyło, że byli to akurat czołowi polscy fotografowie – uznani, utytułowani, z dorobkiem i wykształceniem. Dostali na to jakiś lokalny grant, pojechali, zrobili zdjęcia, zabrali się do układania wystawy. I wtedy zadzwonił telefon od pani z wydziału kultury.

– Widziałam te zdjęcia, panowie tu przyjadą, musimy porozmawiać.

 

Pojechali. Na sali stał stół zakryty zielonym suknem, za stołem nad szklankami z wodą siedzieli: rzeczona pani od kultury, pan z wydziału promocji urzędu, dyrektor chóru i dyrektor liceum plastycznego. Gdy spotkanie tylko się zaczęło, ten ostatni wstał i powiedział, że chciałby oficjalnie oświadczyć, że w tej farsie nie będzie brał udziału i że to jest strata czasu. A potem wyszedł. Był to jedyny pozytywny akcent tamtego dnia. Potem się zaczęło. Na salę wjechał rzutnik i ekran. A pani z urzędu zaordynowała:

– To panowie nam tu się teraz ładnie z każdego zdjęcia wytłumaczą.

 

I puścili maszynerię w ruch. Wobec ciszy kolegów fotografów, którzy wpadli w coś na kształt katatonii, pani z urzędu wyłuszczyła sprawę:

– Przecież to jest nieostre, prześwietlone, koślawe. Wstyd! Za publiczne pieniądze wstyd! Jak my to mamy u nas na rynku pokazać?

Wtórował jej dyrektor chóru. Zauważył, że skoro reportaż jednego z kolegów opowiada dajmy na to o uprawie marchwi, to dlaczego na zdjęciach są też ziemniaki?

– I te ręce, takie pomarszczone, spracowane, z żałobą pod paznokciami. Ohyda.

Pan z zespołu promocji przy każdym zdjęciu wyświetlanym na ekranie po prostu mlaskał zniesmaczony, a na końcu wyznał:

– Bo to się kompletnie nie wpisuje w naszą politykę wizerunkową. Katastrofa! Jak ja się szefowi wytłumaczę ?

I tak to sobie trwało w najlepsze. Przejrzeli z obrzydzeniem wszystkie zdjęcia, chrupnęli po ciachu, skończyli konkluzją wyartykułowaną ustami pani z urzędu:

– Ja, proszę pana, takie zdjęcia jak zrobię, to je kasuję jako nieudane – wyznała.

 

Wystawa oczywiście się odbyła bo koledzy fotografowie specjalnie się całą szopką nie przejęli, na odwoływanie czegokolwiek było już zresztą za późno. Ale niesmak pozostał.

 

Sam miałem podobną sytuację, gdy w poznańskim magistracie próbowałem kiedyś przekonać

wysokiego rangą urzędnika-kaowca do promowania architektury powojennego modernizmu, której Poznań o dziwo, jeszcze sobie nie wyburzył. Urzędnik patrzył na mnie bawolim wzrokiem, aż w końcu wyznał z wyrzutem:

– Ale przecież rewitalizujemy kamienice na Jeżycach, to czego pan jeszcze chce?

Uznałem, że upokorzeniem dla nas obu będzie tłumaczenie mu, iż jeżycka secesja, choć piękna, do powojennego modernizmu ma się jak pięść do nosa. Zamilkłem więc strapiony. On chyba zobaczył w moich oczach łzy, bo w końcu dał mi zielone światło i tak ruszyła poznańska edycja projektu Źle Urodzone.

 

255 godzin – tyle na lekcjach poświęconych sztuce spędzają polscy uczniowie przez pierwszych dziewięć lat edukacji. To mniej więcej tyle, ile duńskie dzieci mają takich zajęć w ciągu roku. Tak, to dlatego właśnie zatrzymałem się przy mało efektownym zdjęciu Aleca Sotha wrzuconym przez niego na Instagram. Ot, zwyczajna lekcja plastyki – światowej klasy fotograf objaśnia dzieciakom swoje niełatwe fotografie. Te dzieciaki potem dorosną, może któreś z nich zostanie urzędnikiem, może w biurze swojego hrabstwa będzie się zajmować kulturą. Może zgłoszą się do niego młodzi fotografowie z pomysłem na ciekawy projekt. Może nie trzeba mu będzie nic tłumaczyć…

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także