Felieton
Mapy manowców
„Szukajcie, a nie znajdziecie” – mówi Andrzej Kramarz w swojej najnowszej książce „Invisible Maps”.
Czasami nawet nie wiadomo czy to są w ogóle zdjęcia. Jak na nie patrzeć? Gdzie jest dół, a gdzie góra? Co przedstawiają? Zniszczenie, rozkład, destrukcję? Czego? Coś tam widać, ale co? Jakieś zamazane sylwetki, zdjęcia zdjęć, a do tego rdza, śmieci, pleśń. Butwiejące coś gdzieś. Przede wszystkim z bliska, ale także z lekkiego oddalenia. 0,17 hektara – tyle wiemy od autora – to przestrzeń, na której powstały wszystkie te fotografie. Nic więcej. Nie jest więc łatwo, pierwsze spotkanie z tą książką irytuje i męczy. Im bliżej końca, tym szybciej się przegląda. Potem się odkłada. A potem znowu po nią sięga. Bo przecież nie godzi się tak skapitulować. Obrazy, podane parami, strona po stronie, chciałoby się, aby ułożyły się w końcu w jakąś spójną (mniej lub bardziej) całość. Niedoczekanie.
Tak, w swojej najnowszej fotograficznej książce „Invisible Maps” Andrzej Kramarz stawia odbiorców przed zadaniem niełatwym. Trudno się bowiem nią zachwycić, niech nikt nie oczekuje wizualnych uniesień i doznań w trakcie wędrówki przez kolejne karty „niewidzialnych map”. Nic z tych rzeczy. Wszystko co ważne dzieje się tu poza fotografią, obrazy są jedynie katalizatorem pewnego stanu i dociekliwości, które fotograf chce wzbudzić w odbiorcy.
Byłoby wielkim okrucieństwem i chyba też samobójstwem ze strony Kramarza, gdyby swą książkę pozbawił wskazówek. Na świstku papieru (dosłownie!) dołącza więc tekst Dariusza Czai „Mikrohistorie. Mapy bez legendy”:
„Zwyczajne staje się powoli niezwyczajne, swojskie zaczyna być obce, bezforemne obraca się w formę, kształt – pisze Czaja. – Im mniej wiemy, tym więcej chcemy wiedzieć”. Obraz nam jednak na to nie pozwala, zaczynamy więc snuć własne historie. Chwytamy się jakiegoś strzępu sensu (jak nam się zdaje), a potem zaczynamy na tę wątłą nić nanizać kolejne fotografie. Aż do momentu, w którym zaczątek misternej sieci rozpada się pod własnym ciężarem. I tak bez końca. Raz za razem.
Kramarz objawia się tu jako bezlitosny prowokator. Zmusza nas do wysiłku, choć wie, jak bardzo jesteśmy skazani na porażkę. W tym sensie opowiada coś ważnego o fotografii, uczy nas pokory wobec obrazu i jego (nad)interpretacji, pokazuje jak niewiele trzeba, by wszystkie nasze domysły legły gruzach. Jest tylko obraz, tylko to, co chciał nam pokazać, i wszystko to, czego pokazać nie chciał. Daje nam skrawki, wycinki, odpadki i hiperzbliżenia. Czego można się dowiedzieć o świecie z takiej zbieraniny? Niczego, ale my w tym desperackim poszukiwaniu sensu klecimy kolejne narracje. Rozpadają się nam one jak domki z kart, a mimo to zaczynamy od nowa. Kramarz, bawi się z odbiorcą i w tej zabawie sięga po środki radykalne. W tym sensie „Invisible Maps” to książka totalna i bezkompromisowa.
„Nie widać tu żadnej logiki, nic nie chce się z niczym związać i połączyć. Panuje tu jakaś przedustawna, fundamentalna atrofia sensu. Jak się w tym chaosie odnaleźć? Jak nazwać to, co się widzi. I najważniejsze: jaki jest sens w-tym-wszystkim” – pisze Dariusza Czaja. Raz jeszcze patrzę na ten tekst. Przebiegłe to działanie: dodać go do książki w tak niepozornej, błahej formie. Łatwo ją będzie zgubić, takie kartki ciągle znikają. „Dam głowę, że jeszcze wczoraj tu była” – mówimy często i przewalamy dziesiątki papierów z miejsca na miejsce. Cechą właściwą dla takich świstków jest znikanie – permanentne, nagłe i bezpowrotne. Co wtedy będzie z książką Kramarza? Jak do niej podejść, gdy pozbawi się ją tych kilku bezcennych wskazówek?
Wyobrażam sobie tę sytuację. Gdzieś, kiedyś, jakieś miejsce w stanie rozkładu, pleśń, rdza, śmieci. Trochę starych ubrań, trochę domowych sprzętów. Entropia jak okiem sięgnąć. I w tym wszystkim, gdzieś w kącie, pod warstwą brudu i odpadków, ta książka. Na miejscu pojawia się przypadkowy przechodzień. Odnajduje ją. Zaczyna przeglądać. Tak, dopiero wtedy zacznie się prawdziwa zabawa.
Fot. Andrzej Kramarz, //andrzejkramarz.com/