Felieton
Po drodze
Magnetyzm okna sprawia, że zamiast pracować gapię się na przesuwający się za nim krajobraz. Znam tę drogę na pamięć, jechałem tędy dziesiątki razy, a mimo to nie mogę się od tego ruchomego obrazu oderwać. Z pracy kolejny raz nic nie wyjdzie.
Dużo jeżdżę, głównie po Polsce, z rzadka trochę dalej. Ustaliłem sobie żelazne zasady. Nie jeżdżę w piątki i niedziele (największy tłok w pociągach), nie wracam po nocach (chyba, że bardzo muszę), podróż dłuższą niż pięć godzin rozbijam na dwa dni. W ten sposób nawet takiego potwora, jakim jest PKP, da się jakoś oswoić. Przykrości związane z podróżami spotykają mnie sporadycznie.
Lubię jeździć. Tłumaczę sobie i innym, że to niczego nie zmienia, mam ze sobą wszystko, by pracować po drodze. Czy siedzę w domu nad ekranem, czy w kolejowym przedziale to bez różnicy. Ale to nieprawda. Bo w pociągu mam okno, za którym wyświetlany jest bez przerwy film o polskiej przestrzeni. I zdarza się tak, że – zamiast pracować – przejeżdżam całą trasę z Warszawy do Katowic po prostu gapiąc się na przesuwający za nim krajobraz.
Nie umiem się powstrzymać, okno ma magiczną siłę. Najbardziej lubię duże, ogromne szyby nie przecięte żadnymi szprosami. Takie są w norweskich pociągach, tam pracować nie byłem w stanie. Ale i w Polsce okna coraz częściej są duże. Zapraszają do gapienia się. Siadam przy nich z trwogą, bo terminy mnie przecież gonią, bo trzeba odpisać na maile. Ale gdy tylko ruszamy rzucam obowiązki w kąt i po prostu patrzę.
Ta magnetyzująca siła okna nie jest oczywiście moim wynalazkiem. Gapią się wszyscy, także tacy, którzy umieją to potem opisać. Najlepiej gapi się Stasiuk, od „Jadąc do Babadag” czy „Fado” nie mogę oderwać się w taki sam sposób, jak od okna w norweskim pociągu wiozącym mnie przez górski płaskowyż Hardangervidda. Kiedyś nawet postanowiłem pojechać na Bałkany szlakiem tych książek i uświadomiłem sobie, że ja nawet zdjęć nie umiem robić tak jak on pisze.
Ale są tacy, którzy umieją. Gdy tylko aparaty stały się sprzętami przenośnymi, ruszali w drogę. Roger Fenton, autor jednego z najsłynniejszych zdjęć wojennych, usianego armatnimi kulami pola po jednej z bitew Wojny Krymskiej, podróżował zaprzężonym w konie wozem, w którym znalazło się też miejsce dla miniaturowej ciemni. Potem było już łatwiej. Do samochodu (bo to w końcu Ameryka) wsiadały same największe tuzy amerykańskiej fotografii – Egglestone, Shore, Frank. Często fotografowali przez okno, nie wysiadając zza kierownicy. A potem pojawił się Todd Hido.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem jego książkę „Road Divided”, pomyślałem, że trzeba sobie znaleźć inne zajęcie. To było to uczucie, że wszystko, co chce się powiedzieć i pokazać, właśnie powiedział i pokazał ktoś inny. Miałem tak kilka razy – czytając pierwsze zdania „Wydmy” Kapuścińskiego, wałkując w tę i z powrotem bałkańskie książki Stasiuka, oglądając album „Socialist Modernism” Romana Bejzaka (o tym innym razem) albo właśnie „Road Divided”.
Hido wsiada po prostu do samochodu i włóczy się z aparatem po zalanych deszczem kalifornijskich pustkowiach. Z rzadka wychodzi z samochodu, fotografuje puste przestrzenie przez mokrą szybę samochodu. Woda rozmywa detale, jego zdjęcia są malarskie do bólu, jakby krajobraz rozpuszczał się na kliszy od nadmiaru wilgoci. Melancholia aż się skrapla. Można tę książkę oglądać w pętli i nigdy się nie znudzić. Hido wykorzystuje fotografię instrumentalnie, nie jest dokumentalistą, przynajmniej nie tutaj. Opowiada o tym, co ma w głowie, przy pomocy aparatu i kawałka mokrego pustkowia. Nie są to rzeczy wesołe, sposób w jaki o nich mówi, sprawia jednak, ze chce się ich słuchać bez końca.
Można zobaczyć próbkę tej opowieści na jego stronie internetowej: //www.toddhido.com/, ale lepiej kupić tę książkę, zaszyć się pod kocem i oglądać bez przerwy.