Felieton
Ruiny Imperium
Architektoniczne pozostałości Związku Radzieckiego to temat wielki i tak wielowątkowy, że właściwie niewyczerpany.
To zdarzyło się nagle i zupełnie nie byłem na to przygotowany. Jechaliśmy z Tbilisi do Kazbegi Gruzińską Drogą Wojenną. Bus był pełen ludzi, zwierząt i używanego sprzętu AGD. Kierowca brał zakręty z pewnością pilota rosyjskiego myśliwca, miałem wrażenie, że zna tę drogę wystarczająco dobrze, by prowadzić z zamkniętymi oczami. Jechaliśmy ciągle pod górę. Niby ten Kaukaz to nie jest żaden dach świata, a jednak podjazd nie mógł się skończyć. Nigdy nie widziałem takich dużych gór – w ogóle nie widziałem niczego tak dużego. W pewnej chwili wyjechaliśmy na niewielki płaskowyż i w oddali pojawił się on – Krestovsky Pereval Belvedere – nie mam pojęcia jak to się mówi po gruzińsku, rosyjsku i polsku, bo całą wiedzę o tym miejscu czerpałem z książki Fredericka Chaubina „Cosmic Communist Constructions Photographed”.
I teraz tu byłem. Betonowe, zbrojone stalą ściany ustawione w formie wieloboku na samym skraju przepaści. Przez półokrągłe otwory można było podziwiać widok doliny. Od środka pomalowali to w jakieś historyczne sceny. To miała być pamiątka gruzińsko-radzieckiej przyjaźni, postawili to w 1983 roku. Przez okno pnącego się pod górę busika widziałem, że od tamtego czasu farba łuszczy się i odpada płatami. Nic dziwnego, zimą musi tu być strasznie. Przyjaźń też jakby od tamtego czasu się skończyła. Został smutny, zmęczony kawał betonu na odludziu.
Można było się zatrzymać i podziwiać. Ale my jechaliśmy dalej. Patrzyłem jak przesuwa się za oknem. Obok rozstawił się jakiś handlarz ze swoim straganem. Nie wiem, co tam robił ani jak tam dotarł. Jego obecność w tym miejscu, zwłaszcza z perspektywy przepełnionej marszrutki do Kazbegi, wydawała się kompletnie nieuzasadniona.
To oczywiście jest wielki fotograficzny temat i to w dodatku samograj – te architektoniczne pozostałości Imperium. Nie da się im odmówić rozmachu, miejsca mieli dość by zrealizować nawet najbardziej szalone wizje. Wystarczyło zrobić mapę i wyruszyć w podróż. Jest kilka książek fotograficznych, które na tym pomyśle bazują. „CCCP” Chaubina jest chyba najbardziej znaną z nich. Nie wiedzieć czemu można ją dostać nawet w sieciowych księgarniach. To drogie, wielkie, ciężkie i nieporęczne tomiszcze – blisko 200 fotografii z terenów całego Związku Radzieckiego. I mapa, żeby można było sobie popatrzeć, gdzie to szaleństwo przybierało najostrzejsze formy. Chaubin fotografuje po prostu obwąchuje tę architekturę, chodzi wokół, chce ją pokazać w najbardziej spektakularny z możliwych sposobów. Można od tej książki zacząć, ale z pewnością nie ma sensu na niej poprzestawać. To temat zbyt złożony, by po jednej pozycji uznać go za wyczerpany.
Od „CCCP” Chaubina bardziej wolę chyba „Socialist modernism” Romana Bezjaka (Hatje Cantz 2011). Ta książka jest bardziej spójna. No i Bezjak nie poprzestaje na budowlach reprezentacyjnych tak jak Chaubin, tylko idzie między mieszkaniowe bloki, fotografuje handlowe pawilony, dworce i biurowce. Każdemu budynkowi poświęca tylko jedno zdjęcie. I oprócz byłych republik radzieckich fotografuje też kraje dla Imperium satelitarne. Dzięki temu znalazło się tu kilka zdjęć z Polski, wschodnich Niemiec, Czech czy Słowacji. Lubię sposób w jaki Bezjak fotografuje – jest beznamiętny i bardzo precyzyjny, spogląda szeroko, operuje właściwie tylko ogólnym planem dzięki czemu możemy zobaczyć jak pozostałości tamtego świata i tamtej egzotyki funkcjonują we współczesnym kontekście.
Podobny w podejściu jest belgijski fotograf Jan Kempenaers. Tyle że on wybrał sobie akurat o wiele węższy temat. W latach 2006-2007 ruszył do krajów byłej Jugosławii, by sfotografować tam pomniki upamiętniające komunistyczny ruch oporu na tych ziemiach w czasie II Wojny Światowej. A są to realizacje na pograniczu sztuki i architektury, które doprawdy wprost odbierają mowę. Jan Kempenaers zdaje sobie z tego sprawę. W swojej książce „Spomenik. The End of History” usuwa się w cień, jest dokumentalistą, fotografuje wprost, bo wie, że wobec wrażenia jakie wywierają obiekty jego zainteresowania, on jako fotograf nie ma tu zbyt wiele do zrobienia. Kosmiczne konstrukcje Spomeników, nieco sfatygowane (tak jak Krestovsky Pereval Belvedere) pozbawione są na jego zdjęciach politycznego kontekstu. Liczy się tylko ich forma i to jak działają na widza w przestrzeni. Rzecz jasna nie ma tu mowy o żadnym końcu historii obwieszczonym przez Fukuyamę. Bardziej chodzi o historię, która skończyła się w tych konkretnych miejscach. Z chwilą gdy przestały być politycznie użyteczne, spomeniki stały się niechciane i niepotrzebne. Skończyła się ich historia, zaczęły więc wrastać w krajobraz. Z pozoru mogłoby się wydawać, że to im się nie przysłuży, że proces ten spowoduje, iż znikną. Dzieje się inaczej – na zdjęciach Kempenaersa podziwiamy tylko ich odartą z polityki formę. Dopiero teraz jest to tak naprawdę możliwe. I to poruszające wrażenie jest elementem wspólnym wszystkich trzech wymienionych tu książek.