Felieton
Wiara w porno
Osobliwy realizm obrazu fotograficznego stał się fundamentem pornografii – pisze Steve Edwards w swojej książce „Fotografia – bardzo krótkie wprowadzenie”.
Nie wierzyłem własnym oczom i uszom, gdy w październiku ubiegłego roku jeden z prawicowych tygodników opublikował na okładce zdjęcie Putina i stojącego przed nim Tuska z zaciśniętymi w geście tryumfu kciukami. Fotografia miała być wykonana 10 kwietnia 2010 roku i przez redakcję była traktowana jako dowód, że obaj panowie mają na rękach krew ofiar tamtej katastrofy. Nie wierzyłem – bo z zasady nie wierzę fotografiom. Ale nie wierzyłem też, a w każdym razie trudno było mi uwierzyć, w to, co działo się wokół tej publikacji. Różne mądre głowy przychodziły do telewizji informacyjnych i gadały o tym, czy to możliwe, żeby taka sytuacja miała miejsce, gdzie to zdjęcie zostało wykonane, kto w tamtych dniach zaciskał kciuki, kto miał załzawione oczy, jak redakcja zdobyła to zdjęcie i kto jest fotografem. Polowanie na tego ostatniego stało się chyba zresztą w tamtych dniach podstawowym zajęciem dziennikarzy. Nikomu nie przyszło do głowy zadać podstawowego w tej sytuacji pytania: czy fotografia może być dowodem czegokolwiek? Czy ze zdjęcia dwóch ludzi naprawdę możemy wyciągnąć wnioski na temat tego, co mają w głowach i dlaczego rozbił się pasażerski samolot. Niby intelektualna miałkość debaty publicznej w Polsce nie powinna mnie już dziwić, a jednak dziwiłem się. Bo to przecież rzecz tak bardzo podstawowa zadawać proste pytania. Wtedy nikt ich nie zadał – cała Polska na podstawie zdjęcia Tuska z zaciśniętymi kciukami dyskutowała, czy premier naszego kraju jest jednak trochę mordercą, czy nie jest.
Gdy w ubiegłym miesiącu prorosyjscy separatyści zestrzelili nad wschodnią Ukrainą pasażerski samolot lecący do Kuala Lumpur, internet obiegło wymowne zdjęcie jednego z nich. Uzbrojony, ubrany w wojskowe drelichy, nieogolony za to z papierosem trzymał w barbarzyńskiej dłoni dziecięcą zabawkę, która spadła z nieba wraz z jej niewinnym właścicielem. Kadr był wymowny i zdawało się, że nie wymagał komentarza – oto prymitywny bandyta tryumfuje przy okazji śmierci niewinnych ludzi.
Fotografia szybko obiegła świat, wylądowała na czołówkach gazet i serwisów informacyjnych. Na zdjęcie zwróciła związana z Tygodnikiem Polityka dziennikarka Katarzyna Kwiatkowska. Na swoim blogu napisała:
„Jest jednak nagranie, które pokazuje cały kontekst. A z kontekstu wynika, że człowiek z małpką nie jest takim potworem, jakim zobaczył go świat. Separatysta pokazuje maskotkę i mówi: »Wszystkich zabili, nikogo nie żałowali«, potem odkłada ostrożnie zabawkę, zdejmuje czapkę, żegna się. Tego jednak nie zobaczyliśmy na żadnym zdjęciu opublikowanym przez media”.
Ta historia po raz kolejny dowodzi, że fotografia niczego nie dowodzi. Być może facet z papierosem i karabinem nie jest takim bydlakiem, na jakiego wyglądał na słynnym zdjęciu i za jakiego wszyscy już go zgodnie uznaliśmy. Czy jednak dzięki uwadze Kwiatkowskiej dowiadujemy się, że jest on dobrym i wrażliwym człowiekiem? Z pewnością nie. Dzięki nagraniu, które wrzuciła na swojego bloga możemy jednak poznać niuanse całej sytuacji, po raz kolejny przekonać się, że na podstawie jednego zdjęcia nie ma sensu wyrabiać sobie opinii o tym, co ono przedstawia.
„Informacje, które nie trafiają na czołówki, zabitym życia nie wrócą, ale do opinii, kto winien jest śmierci cywilów w Gazie, mogą wprowadzić niewielki półcień” – pisze w sobotnim Magazynie Gazety Wyborczej zajmujący się sprawami Izraela reporter Paweł Smoleński.
Do tej pory w izraelskiej operacji przeciwko Hamasowi zginęło około 2 tysięcy Palestyńczyków, często cywili, wśród ofiar jest prawie 500 dzieci. Smoleński w swoim tekście „Sprostowanie do ofiar” zwraca uwagę na to, w jaki sposób media relacjonują kolejną odsłonę tego konfliktu:
„Procenty poparte są zdjęciami ofiar i ruin, a to mówi więcej niż słowa. To obraz prawdziwy, gdyż pokazuje skutki wojny. Na dodatek tak drastyczny, że można się przerazić. Nie ma w nim miejsca na ulice zasłane ulotkami, wzywającymi Palestyńczyków do opuszczenia domów przed planowanym bombardowaniem, rozrzucanymi przez izraelskie samoloty” – pisze Smoleński i zaraz dodaje – „W relacjach 600 dziennikarzy z Gazy nie ma prawie śladu bojowników Hamasu”. Dlaczego? Między innymi dlatego, że Hamas grozi śmiercią dziennikarzom, którzy przebywając na kontrolowanym przez bojowników terenie, podawaliby informacje korzystne dla Izraela. Ale też dlatego, że takie zniuansowanie przekazu zaburzyłoby jego prostotę. Media potrzebują dobrych i złych. Źli są Izraelczycy, bombardujący szkoły, dobrzy są cywile, którzy w tych bombardowaniach giną. Na bojowników, urządzających stanowiska ogniowe na dachach cywilnych obiektów takich właśnie jak szkoły i szpitale, nie ma w tym przekazie miejsca. Wszystko by skomplikował, odbiorcy by się pogubili, zmieniliby kanał albo przestali kupować gazetę. „Jeśli jakieś medium ma do wyboru zdjęcia ziemi zasypanej papierem albo ruin, wybierze to drugie” – konkluduje Smoleński.
„Zdrowy rozsądek każe postrzegać fotografię jako „przezroczystą” i „niezapośredniczoną” kopię rzeczywistości. Tę koncepcję fotografii jako obiektywnej technologii zapisu można znaleźć zarówno w mediach informacyjnych, które za fundament swojej ideologii przyjmują fakt, że aparat przedstawia bezstronny zapis wydarzeń, jak i w albumie rodzinnym, w którym zdjęcia upamiętniają kluczowe (choć wybrane) rytuały przejścia. Co prawda przestaliśmy wierzyć reklamom, ale nawet tutaj mniejsze wątpliwości tyczą się samych zdjęć niż motywacji ludzi, którzy z nich korzystają” – zauważa Steve Edwards w swojej niewielkiej książeczce „Fotografia. Bardzo krótkie wprowadzenie” wydanej niedawno po polsku przez wydawnictwo Nomos. To doskonała lektura dla wszystkich tych, którzy dawali lub dają się uwieść dowodowej mocy fotografii. Edwards w przystępny sposób tłumaczy na czym polega zwodniczość obrazu fotograficznego i dlaczego do każdego zdjęcia powinniśmy podchodzić z dystansem wynikającym ze specyfiki tego medium. Zastanawia się też nad dokumentalną wartością fotografii. Jest ona wszak sztuką nieustannych wyborów dokonywanych przez fotografa. Od momentu wskazania tematu, przez sposób jego ujęcia, zastosowany sprzęt, aż do chwili, w której przykładamy wizjer aparatu do oka i w konkretnym momencie (oraz na precyzyjnie określony czas) wciskamy spust migawki podejmujemy bowiem decyzje, które zaważą na ostatecznej wymowie zdjęcia. Na obiektywizm w tym procesie nie ma miejsca i trzeba się z tym faktem po prostu pogodzić.
„Czy zdjęcie przedstawia to, co zawiera jego opis? Jakie trzeba mieć dowody, by móc bez wątpliwości orzec, że zostało wykonane w danym miejscu i czasie? Czy fotografia przedstawiająca jednego człowieka stojącego obok drugiego oznacza koneksje finansowe, czy jak sugeruje opis redakcyjny, intymny związek? Bardzo często same fotografie nie zawierają zbyt wielu dowodów, by na ich podstawie móc uzasadnić przekonanie o ich zawartości. W wielu wypadkach musimy polegać na wiarygodności (lub autorytecie) fotografa lub redaktora. Gdy sprawa jest kontrowersyjna, dowód fotograficzny staje się przedmiotem dyskusji rywalizujących grup interesu, stronnictw politycznych itp. Dowód nigdy nie znajduje się na fotografii” – podsumowuje Edwards.