Felieton
Zaczytane wakacje 2020: Filip Łobodziński poleca
Najchętniej poleciłbym Państwu solidną lekturę w rodzaju „Podstaw gramatyki języka [wstawić] w 14 tomach (próba zarysu)”, bo tylko podczas wakacji możemy z pełnym oddechem zagłębić się w lekturę z namysłem – o ile nie są to wakacje off-road-survival-risky-business, wtedy należy przede wszystkim czytać instrukcje obsługi wyciągarek i ulotki leków na schistosomatozę.
Ponieważ jednak takie pozycje i tak już Państwo pewnie zapakowali do kuferków, dorzucam swoje sugestie, gdyby się okazało, że jest jeszcze miejsce, bo ta druga para woderów jednak nie będzie potrzebna.
Jarosław Mikołajewski, Rzymska komedia, Agora 2011
Wakacje to często podróż, zatem i książka-podróż. Mikołajewski to człowiek-instytucja, a ściślej – uomo-istituzione, bo kulturę włoską zna lepiej niż Italczycy. Pisze o niej ze smakiem, tłumaczy ją ze znawstwem i wdziękiem. Tu proponuje wycieczkę po Rzymie śladami wszystkich po kolei pieśni „Boskiej komedii” Dantego. „Ale przecież Dante to nie Rzym!” – zakrzyknie najlepsza uczennica w klasie. Racja, siadaj, piątka. Ale zawsze jest ale: Mikołajewski nie udaje, nie naciąga – tylko opowiada o swoim ukochanym mieście, w którym spędził kilka lat na stanowisku szefa Instytutu Polskiego, poprzez Dantego. To nie tylko Rzym dawny, starożytny, średniowieczny, barokowy – ale i ten współczesny, także z zabójstwem Piera Paola Pasoliniego. Lektura do sączenia, wyborna, dobra i inspirująca do kolejnych wakacji, wczesną wiosną, późną jesienią, kiedy tłumy już gdzie indziej. (Oczywiście, o ile pandemia poluzuje, co nie jest pewne). Ale czytać można nawet w windzie.
Lawrence Wright, Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary, przeł. Agnieszka Wilga, Wyd. Czarne 2015
I kolejna podróż – w głąb niedawnej i współczesnej historii amerykańskiej (i nie tylko), a przede wszystkim w głąb jej szczególnej odmiany duchowości. Tytuł właściwie mówi wszystko, ale te blisko 500 stron naprawdę wciąga jak maelstrom, ponieważ książka skomponowana jest jako zapis śledztwa w sprawie przemocy, prania mózgów, malwersacji finansowych, przekrętów politycznych – a wszystko w imię kultu człowieka, który zdaniem niektórych jest geniuszem i mesjaszem, a innych – czołowym oszustem Ameryki. Nazwiska jego sławnych wyznawców w osobach Toma Cruise’a, Anne Archer, Johna Travolty czy Kirstie Alley tylko dodają przypraw tej i tak potężnie intrygującej opowieści.
Erwin Axer, Z pamięci, Iskry 2006
Wielki reżyser teatralny ma wielkie wspomnienia. Książka jest zbiorem tekstów publikowanych w ciągu ćwierćwiecza, a obejmuje czasy od II Rzeczypospolitej po relatywnie niedawne. Anegdoty o zwykłych epizodach, o znanych aktorach i reżyserach, bliskich i dalekich osobach. Przesmakowita historia relacji Axera z Friedrichem Dürrenmattem wystarczyłaby za rekomendację – gdybym tylko mógł ją tu przytoczyć in extenso… A nad wszystkim unosi się duch bezradności, bo – jak sam pisze w opowiastce o Janie Kurnakowiczu – „Łatwo wskrzeszać dykteryjki, sztuki wskrzesić nie sposób”. Niemniej Axerowi udała się sztuka wskrzesiciela sztuki opowiastki. Będą Państwo potem wracać do wielu z tych historyjek. Może do wszystkich, po co się ograniczać.
Miguel de Cervantes, Przemyślny szlachcic don Kichot z Manczy / Przemyślny rycerz don Kichot z Manczy, przeł. Wojciech Charchalis, Rebis 2014/2016
„Co? Ta długa ramota??”. Tak, ta długa… prześmieszna, przemądra i przezaskakująca powieść-matka. Powieść o potędze fikcji (zwłaszcza druga część to arcymistrzowskie zagranie postmodernistyczne, bohater bowiem musi uporać się z fałszywkami-apokryfami, jakie powstały w Hiszpanii po wydaniu części pierwszej – to jakby Tadeusz Soplica trapił się, skąd przekonanie, że jest tak jurny, jak opisywał Fredro). A także powieść o naszej dwoistej naturze, naszej – ludzi i naszej – świata ludzi. W końcu przemyślny szlachcic i jego wierny giermek to obraz naszego wnętrza, rozdartego między niebem a ziemią, między duchowością a jarmarkiem. W dodatku Charchalis wreszcie sprawił, że książkę tę możemy czytać niemal tak, jak czytali ją Hiszpanie XVII wieku – gdzie niemal wszystkie imiona i nazwiska są znaczące. Wiem, niektórym może żal Dulcynei, Rosynanta i Pansy i nie pogodzą cię z Cudenią, Chabettonem i Brzuchaczem – ale dajmy im szansę. To ma sens.
Jan Kochanowski, dowolny wybór wierszy
A jeśli jeszcze gdzieś mamy jedną kieszonkę wolną, wciśnijmy tam dowolny wyborek utworów poetyckich największego może poety polszczyzny. „Pieśni”, „Fraszki”, „Treny”, „Psalmy” – wystarczy przeczytać sobie półgłosem jeden z tych utworów, może pod wieczór gdzieś nad Biebrzą czy Baryczą, nad Limpopo czy pod Chimborazo – i może raz na zawsze zerwać ze szkolną traumą „co poeta chciał powiedzieć”. Poeta chciał po prostu, żebyśmy go czytali. Nie ma poety w polszczyźnie mocniejszego. Są co najwyżej niemal równie mocni. A dzień świętego Jana powinien zostać narodowym świętem Polski – i cieplej niż w listopadzie, i okazja do czczenia piękniejsza, bo związana z kulturą, a nie z rozbrajaniem zdezorientowanych Niemców w Warszawie.
Wybrał i opisał Filip Łobodziński