29 stycznia 2014

Filozofia pod Pont de Bercy

Bydgoszcz, początek lat dziewięćdziesiątych. Lokalna redakcja „Gazety Wyborczej” przyznawała nagrody za osiągnięcia roku. Pierwszy do mikrofonu podszedł Tomasz Gollob. Miał wtedy dziewiętnaście lat:

– Nie muszę się przedstawiać – wypalił. – Mnie tu wszyscy znają.

Za nim stał drugi laureat:

– A ja się w przeciwieństwie do pana żużlowca przedstawię. Nazywam się Krzysztof Kieślowski i jestem reżyserem.

header - bylSobieCzlowiek1 (1)

Być może dobrze znają Państwo tę anegdotę, ale przypomina mi ona, że grzecznie jest się najpierw ukłonić. Nie jestem publicystą, co szybko zauważycie – po prostu nie wiem jak jest i jak być powinno. Lubię za to obserwować ludzi i o ludziach, których podejrzałem, podsłuchałem, o których przeczytałem albo usłyszałem, będzie traktował ten cykl. O ludziach, o których istnieniu chcę pamiętać.

 

Będą trzy lata jak usłyszałem o człowieku, którego imienia i nazwiska nie znam – mało zachęcający początek, prawda? Nie wiem o nim prawie nic, nawet tego gdzie został pochowany. Dziś miałby pewnie sto dziesięć lat.

 

Widziałem go tylko raz, na czarno-białej fotografii z początku lat sześćdziesiątych. Miał przerzedzone włosy, przydługi sweter i okulary na sznurku. Jego twarz nie zdradzała emocji, wyglądał jak Zupełnie Nieciekawy Człowiek po pięćdziesiątce.

 

Zupełnie Nieciekawy Człowiek był docentem filozofii, i jeśli dobrze zapamiętałem – specjalistą od Kanta. Pracował na Uniwersytecie Warszawskim, miał też dużo młodszą żonę.

 

Któregoś dnia wrócił do domu za wcześnie. Nie wiem dokładnie co odkrył, ale to musiało być ponad jego siły. Chodził potem po Krakowskim Przedmieściu i rozmawiał tylko ze sobą. A po kilku tygodniach znikł.

 

Opowiedział mi o nim Maciej Zimiński, mój nauczyciel, autor książek i programów telewizyjnych dla dzieci. Pan Zimiński cieszył się wtedy jeszcze dobrym zdrowiem i dzielił się ze mną wyłącznie krzepiącymi historiami.

 

A więc Zupełnie Nieciekawy Człowiek na początku lat sześćdziesiątych trafił do Paryża, najprawdopodobniej pod Pont de Bercy – jeden z tych ozdobnych mostów, pod którymi koczowali kloszardzi. A że płynnie mówił po francusku i czasu mu nie brakowało, zaczął opowiadać o Kancie przypadkowym gapiom. Musiał być przekonujący, bo wiadomość o darmowych wykładach rozeszła się po mieście. Jedna z paryskich gazet, którą miał w rękach pan Zimiński, napisała, że bezdomny Polak, którego dobytek mieści się w wózku na kółkach, przyciąga coraz więcej ludzi. I że na jego ostatnią pogadankę o filozofii przyszło ponad sto osób, w tym studenci.

 

Od trzech lat obiecuję sobie wycieczkę pod Pont de Bercy i jeszcze pod kilka innych mostów. W Paryżu żyje pięć tysięcy bezdomnych Polaków – może któryś słyszał o kloszardzie sprzed pół wieku, który wabił ludzi filozofią.

 

Po co piszę o człowieku, którego nawet nie znam z imienia i nazwiska? Czasem potrzebuję najprostszych odpowiedzi. Taka przyszła do mnie tydzień temu. Szpital w Warszawie rozesłał maile z fotografiami bezdomnego mężczyzny, który zmarł z wychłodzenia. Lekarz napisał: „Pomóż ustalić jego dane. To mu się należy”.

 

Zimno. Zaparzę herbatę.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także